Wczoraj w reprezentacyjnym miejscu Chicago, czyli na Daley Plaza, zakończone zostały interkontynentalne (bo i na dwóch kontynentach) obchody 4. rocznicy katastrofy smoleńskiej. Część naszej społeczności polonijnej w samym sercu “Wietrznego Miasta” wystawiła spektakl martyrologiczno-patriotyczny nie gorszy od pierwowzoru z Krakowskiego Przedmieścia w Warszawie.

Trzeba przyznać, iż polskie narodowe jasełka zorganizowane były nieźle. Mieliśmy wszystko, co kojarzy się z przyzwoitym teatralnym przedstawieniem. Czyli patetyczne popisy krasomówcze, przeplatane dygresjami natury historycznej (tyle że jakoś niestety często szokująco chybionymi, m.in. jakoby Polacy z Ukraińcami mieli razem walczyć przeciw Krzyżakom czy też dopatrywanie się korelacji między “zamachem smoleńskim” a Powstaniem Warszawskim). Także narodowe pieśni patriotyczne (Pieśń Konfederatów Barskich i Boże coś Polskę). W tle z kolei absolutnie oryginalny chórek złożony z krótko ostrzyżonych narodowców (dla niewtajemniczonych: to polscy nacjonaliści zrzeszeni w lokalnej organizacji nazywającej się NSZ, co stanowi szokującą profanację prawdziwych Narodowych Sił Zbrojnych), którzy z dobrym wyczuciem w momentach zawieszania głosu przez przemawiających skandowali niczym refren całej uroczystości wiecowej: raz sierpem, raz młotem czerwoną hołotę! Fakt, że do treści wygłaszanych przez występujących w niebywałym uniesieniem mądrości pasowało to często jak gwóźdź do tyłka – taka sobie mała abstrakcja, jako że równie dobrze można by wydzierać się: precz z reżimem w Górnej Wolcie! – niemniej komponowało się w całość nieźle. A gdy chwilę potem zebrani na wiecu w liczbie około 100 osób gremialnie skandowali: hańba! hańba! hańba!!! – to już mieliśmy absolutne uzupełnienie narodowego spektaklu martyrologicznego. A że najczęściej robili to bez kontekstu, trudno, liczy się efekt a nie słuchanie i adekwatne reagowanie. Było wzniośle, patriotycznie i efektownie.

Były też łzy wzruszenia podczas niektórych wystąpień, pseudopatriotyczne napuszenie i – oczywiście – machanie szabelką. W tym ostatnim aspekcie przebiła wszystkich produkujących się w sobotnie popołudnie na Daley Plaza Anna Seweryn-Wójtowicz (tak właśnie była anonsowana), córka tragicznie zmarłego w katastrofie smoleńskiej Wojciecha Seweryna. Jej krótki występ zapamiętam na długo, jako że w swoim nie takim znowu krótkim już życiu nie widziałem i słyszałem (przynajmniej na żywo) takiego solowego spektaklu: słowotoku kalumnii, napastliwości i szaleństwa w wypowiadaniu oskarżeń pod adresem bez wyjątku wszystkich. Rządu Polski, Rosji, a także Stanów Zjednoczonych. Uzupełnione to było gestykulacją jakby wyuczoną w dobrych szkołach aktorskich. Nasza pani Anna starała się w inwektywach i rzucanych oskarżeniach przebić wodza naczelnego, guru Ludu Smoleńskiego czyli prezesa Prawa i Sprawiedliwości Jarosława Kaczyńskiego. Podług mojej oceny: w pełni jej się to udało.

O ile tej kobiecie można nadmierne uniesienia wybaczyć, jako że doświadczyła traumatycznych doświadczeń – to już lapsusy wygłaszane przez osoby trzecie należy uznać za żenadę, totalną kompromitację, dyskredytujące absolutnie z założenia chwalebny wiec, którego przesłaniem miało być uczczenie ofiar katastrofy smoleńskiej. To, że duża część (nie taka jednak wielka, jakby się wydawało, czego dowodem frekwencja na sobotnich obchodach) chicagowskiej społeczności polonijnej to wyznawcy smoleńskiej religii zamachowej – to oczywista oczywistość, fakt, z którym trudno dyskutować. Jednakowoż nie można przechodzić do porządku dziennego nad każdym przykładem ignorancji emisariuszy śledczego nad śledczymi, czyli Antoniego Macierewicz. Przykład, reprezentant lokalnej administracji niższego szczebla, czyli przemawiający na rzeczonych uroczystościach alderman zakończył swoją krótką mowę hasłem-stwierdzeniem w języku polskim: Niech Bóg błogosławi Polonię, niech Bóg błogosławi Smoleńsk! (sic!). Oczywiście, wypowiadający te słowa absolutnie nie jest winny obrazoburczej sekwencji, ale ten, który mu formułkę podsunął. Gdyby nie powszechnie objawiane pewne ograniczenia, dotyczące naszych liderów Ludu Smoleńskiego, można by sądzić, że autorem prowokacji był jakiś agent Tuska, ba, nawet samego Putina.  Polonia chicagowska to tak wielka siła, iż boją się jej na samym Kremlu!

Stojąc w tłumie tych groźnie napuszonych w patriotycznym uniesieniu – chociaż dla mnie: nieracjonalnym, emocjonalnym odlocie – z posępnymi twarzami, zaciśniętymi wargami i srogo zmrużonymi oczami zastanawiałem się: bać się, śmiać się czy płakać? Gdzie skutek, gdzie przyczyna? Dlaczego oni tak bardzo starają się upodobnić do swego Wodza Naczelnego Jedynego, Kaczyńskiego Jarosława, dla nich pierwszego od setek lat prawdziwego króla polskiego. Może się mylę, ale wydaje mi się, że oni w tej postaci widzą lustrzane odbicie swojego portretu psychologicznego. Po prostu – z tej samej gliny są ulepieni. Wszystkich ich dosięgnął syndrom Pawlaka i Kargula, czyli wychowani zostali w emocjonalnym schemacie, gdzie życie bez wroga nie ma sensu. Tak jak rybie do egzystencji potrzebna jest woda, tak im do oddychania pełną piersią potrzebny jest oponent. Rywal, wróg, może nawet bliski sąsiad, najlepiej jednak ten z opcji politycznej. A jak go nie ma – to trzeba go stworzyć. Żeby tak, ot sobie, dobrze się żyło. I był jakiś sens tego życia.

Tak jak czarnoskórzy Amerykanie nie mogą egzystować bez rasizmu, wciąż o nim przypominając, tak jak Żydzi do końca świata będą ustawicznie nawiązywać do holocaustu, tak my, Polacy, chyba już zawsze będziemy dokonywać na sobie psychicznego samobiczowania narodową martyrologią. Wszak to element naszej obyczajowości. Jednak w przypadku katastrofy smoleńskiej zdaje się, że dokonujemy przełomu światowego w psychologicznym odbieraniu śmierci najbliższych. Mianowicie każdemu z nas, dorosłemu osobnikowi, pod każdą szerokością geograficzną zdarzyło się pożegnać kogoś najbliższego, którego odejście w zaświaty stanowiło dramat, traumę. W każdym jednak przypadku – pod każdą szerokością geograficzną – czas goił rany i wszyscy okrutnie doświadczeni przez los wcześniej czy później  godzili się w wyrokami Boskimi żyjąc dniem codziennym. Pamiętając o zmarłych żyli swoim życiem. W przypadku katastrofy smoleńskiej (wypadku lotniczego – podkreślmy – chociaż nawet gdyby miał mieć miejsce zamach to i tak nie zmienia to istoty rzeczy) mamy sytuację idealnie odwrotną. Czyli im dłużej od dramatu na lotnisku w Sierwiernym tym bardziej emocje narastają. Tutaj akurat jakoś czas nie goi ran a je rozgrzebuje, drąży, służąc przy okazji do siania okrutnej nienawiści.

Wczoraj na Daley Plaza słyszałem wiele górnolotnych, pseudopatriotycznych uniesień, patetycznych sformułowań, krzyków z demonstracją pogardy wobec sztucznie stworzonych sprawców wypadku na czele, jako narracją całej okolicznościowej imprezy. Tylko dlaczego w rocznicę śmierci ofiar katastrofy smoleńskiej nie było minuty ciszy dla uczczenia ofiar tej tragedii? Dlaczego – odpowiedzcie sobie Państwo sami na to pytanie.

Tekst i zdjęcia

Leszek Pieśniakiewicz

meritum.us