STOP na Wall Street

Poniedziałkowa sesja przyniosła zatrzymanie wzrostów zainicjowanych październikowym odczytem inflacji CPI w USA. Dla S&P500 pierwszą barierą okazał się poziom 4 000 punktów. Przez ostatnie dni i tygodnie na Wall Street obserwowaliśmy bardzo dynamiczne odbicie. Wszystko zaczęło się podczas niesamowitej sesji z 13 października, gdy S&P500 najpierw ustanowił nowe dno bessy (ok. 3500 pkt.), by następnie zamknąć się 5,1% powyżej sesyjnego minimum. Druga fala wzrostów zaczęła się w zeszły czwartek, gdy  S&P500 urósł aż o 5,3%. W obu przypadkach były to sesje, przed którymi opublikowano statystyki amerykańskiej inflacji CPI. O ile odczyt wrześniowy był gorszy od oczekiwań, to już dane za październik zaskoczyły pozytywnie. Łącznie reakcja rynku po obu raportach przełożyła się na wzrost indeksu S&P500 o 14%. W ciągu ledwie miesiąca S&P500 pokonał drogę z 3500 do 4000 pkt., która także w drugą stronę (czyli z 4000 do 3500 pkt.) zajęła równo miesiąc.

W poniedziałek to „inflacyjne odreagowanie” zostało zatrzymane w pobliżu okrągłego poziomu 4000 pkt. Losy sesji rozstrzygnęły się w ostatniej godzinie handlu, podczas której S&P500 ruszył szybko w dół, finalnie tracąc 0,89% i na zamknięciu osiągając wartość 3 957,25 pkt. Nasdaq zaliczył spadek o 1,12% i finiszował z wynikiem 11 196,22 pkt. Dow Jones obniżył się o 0,63% i zakończył dzień na poziomie 33 536,70 pkt. Początkowo pretekstów dla dalszych wzrostów dostarczały nieco mniej „jastrzębie” wypowiedzi przedstawicieli Rezerwy Federalnej. Zarówno wiceprezes Lael Brainard jak i gubernator Christopher Waller mówili, że Fed może rozważyć mniejszą podwyżkę stóp w grudniu (czytaj: 50 pb., a nie 75 pb., jak na poprzednich czterech posiedzeniach), ale w żaden sposób nie zmienia to restrykcyjnego kursu w polityce monetarnej nakierowanego na zdławienie niewidzianej od 40 lat inflacji cenowej. Być może nastroje na Wall Street zostały schłodzone przez doniesienia z Indonezji, gdzie prezydent USA Joe Biden i przewodniczący ChRL Xi Jinping starli się w słownej potyczce na temat Tajwanu. Był to jednak raczej pretekst do realizacji zysków, a nie jakiś istotny powód do zmiany sentymentu.

Ten może się jednak za jakiś czas zepsuć za sprawą wieści z korporacyjnej Ameryki, która zdaje się przygotowywać na nadchodzącą recesję. Medialne plotki o zwolnieniu 10 000 pracowników potwierdził Amazon, a redukcję zatrudnienia planuje też Disney. To kolejne z  Big Techów (po Twitterze i Mecie), które w swoich planach uwzględniają grupowe zwolnienia. To także sygnał, że nad amerykańskim rynkiem pracy i całą gospodarką zaczynają się zbierać czarne chmury. To istotne także w tym kontekście, że hossy na Wall Street w przeszłości rzadki kiedy zaczynały się na szczycie inflacji. Zwykle po tak silnym epizodzie inflacyjnym jak obecny następowała recesja i dopiero na jej dnie kończyła się giełdowa bessa. Pamiętajmy też, że tylko w tym roku nadziej na „gołębi zwrot” w wykonaniu Fedu już kilkukrotnie zawiodły inwestorów.

 

Zmiana nastawienia chińskich władz

Kondycja chińskiej gospodarki musi być naprawdę zła, skoro władze w Pekinie zdają się rakiem wycofywać ze sztandarowych pomysłów: polityki “zero Covid” oraz walki z bańką na rynku nieruchomości. Choć niektórzy analitycy interpretują ostatnie decyzje jako wyczekiwany podwójny piwot, nie jest to jednak wcale przesądzone. Zdecydowane pogorszenie koniunktury w Chinach jest w tym roku – obok bardzo wysokiej inflacji i szybko rosnących stóp procentowych na świecie oraz rosyjskiej inwazji na Ukrainę – jednym z kluczowym tematów na rynkach finansowych, mających również kolosalne konsekwencje makroekonomiczne. Państwo Środka od czterech dekad imponowało dynamicznym rozwojem, stopniowo wyrastając na konkurenta globalnego hegemona – Stanów Zjednoczonych, stając się głównym importerem surowców czy ziemią obiecaną dla korporacji międzynarodowych szukających nowych rynków zbytu. Nawarstwiające się koszty kilkudziesięcioletniego „cudu gospodarczego” wraz z kluczowymi decyzjami Xi Jinpinga w ostatnich latach: wprowadzeniem polityki „zero Covid” oraz ograniczeniem ekspansji sektora nieruchomości w końcu wpędziły jednak chińską gospodarkę w poważne tarapaty.

Na ile poważne trudno jednoznacznie ocenić. Podstawowy wskaźnik makroekonomiczny – tempo wzrostu PKB – jest bowiem narzędziem propagandowym w rękach władz, a Chińczycy mają w zwyczaju sztucznie pobudzać aktywność gospodarczą, nawet jeśli koszty przekraczają finansowe zyski. Ale nawet ta główna miara kondycji gospodarczej pokazuje istotne spowolnienie Państwa Środka – w pierwszych 9 miesiącach roku PKB Chin wzrósł zaledwie o 3 proc., czyli mniej niż choćby w Polsce, ale i wielu innych zakątkach świata, nie zbliżając się nawet do dwucyfrowego tempa, jakim Chińczycy regularnie chwalili się jeszcze kilka lat temu. Dla reszty świata bardziej istotne niż chiński PKB są jednak dane dotyczące popytu – czy to inwestycyjnego, czy konsumpcyjnego, na importowane surowce, czy produkty sprzedawane przez zagraniczne firmy. Te prezentują się jeszcze gorzej. Dość wspomnieć o ropie – podstawie współczesnej gospodarki – którą za Mur sprowadza się w takich ilościach jak w 2019 r., mimo że PKB jest nominalnie o ponad 20 proc. większy niż wówczas.

Tradycyjną odpowiedzią Pekinu na cykliczne spowolnienie było w ostatnich latach pobudzenie sektora nieruchomości. To obszar o kluczowym znaczeniu dla tamtejszej gospodarki. Szacuje się, że odpowiada za ok. 25 proc. PKB, a mieszkania stanowią 60-70 proc. aktywów gospodarstw domowych. Goldman Sachs wycenia wartość całego rynku na ponad 60 bilionów dolarów i określa go mianem największej klasy aktywów na świecie. Jednak dynamiczny rozwój sektora napędzany jest równie gigantycznym wzrostem zadłużenia, a potężny popyt spekulacyjny prowadzi do horrendalnych cen dobra pełniącego nie tylko rolę inwestycyjną, ale i konsumpcyjną. Dlatego władze w Pekinie w ubiegłym roku postanowiły spuścić nieco powietrza z balona, licząc zapewne, że postcovidowe odbicie popytu w kraju i wciąż silny popyt za granicą pozwolą utrzymać chińską gospodarkę na wzrostowej ścieżce. Srogo się jednak przeliczyły. Ograniczenie kredytowej kroplówki dla deweloperów doprowadziło kilkudziesięciu z nich do niewypłacalności, prace na wielu budowach zostały wstrzymane, a setki tysięcy Chińczyków postanowiły zawiesić spłatę kredytów hipotecznych, nie mogąc się doczekać na opłacony lokal bądź w ogóle tracąc nadzieję, że kiedykolwiek zostanie on oddany do użytku.

Tymczasem walka z koronawirusem za Murem się nie skończyła. Masowe lockdowny, kwarantanny, testy i wszechobecna kontrola skutkują pogorszeniem nastrojów społecznych i wzrostem obaw o przyszłość, również finansową. Spadają dochody osób parających się świadczeniem usług, a coraz więcej Chińczyków woli oszczędzać, niż wydawać. To wraz z widocznym spadkiem popytu zagranicznego na chińskie towary – wskutek najwyższej od dekad inflacji i najszybciej od dekad rosnących stóp procentowych – tworzy fatalną mieszankę dla chińskiej gospodarki. Sytuacja – społeczna i gospodarcza – może być na tyle zła, że wymusiła na Pekinie ustępstwa. W ostatnich dniach władze ogłosiły nieznaczne rozluźnienie polityki „zero Covid” oraz szereg rozwiązań wspierających deweloperów. Analitycy strony sprzedażowej i spragnieni wzrostów inwestorzy giełdowi potraktowali decyzje jako długo wyczekiwane piwoty chińskich władz. Jak to z Chinami bywa, interpretacja zachodzących za Murem zjawisk jest jednak w rzeczywistości bardziej skomplikowana.

Podobnie jak w przypadku „zero Covid” kluczowe jest pytanie, czy to „optymalizacja” polityki, czy trwała fundamentalna zmiana – rezygnacja z walki z nadmiernym zadłużeniem sektora nieruchomości i uzależnieniem całej gospodarki od jego kondycji. Wydaje się, że jednak to pierwsze – Pekin chce po prostu zapobiec załamaniu, do którego mogłoby dojść w najbliższych miesiącach z powodu niedoborów płynnościowych. Z drugiej strony w przeszłości chińskie władze wycofywały się z próby poskromienia sektora, widząc potężne koszty takich działań. I odsuwały rozwiązanie problemu, powiększając cenę, którą w końcu przyjdzie Chińczykom za to zapłacić. Oba piwoty – zarówno covidowy, jak i nieruchomościowy – nie muszą więc być tym, czym się na pierwszy rzut oka wydają. Ma to przede wszystkim znaczenie dla globalnej sytuacji makroekonomicznej: obawy przed rychłą odbudową chińskiego popytu skutkującego wzrostem presji inflacyjnej wydają się przedwczesne. Nieco inna jest perspektywa rynkowa, gdzie w myśl zasady „kupuj plotki, sprzedawaj fakty” każde tego typu doniesienie jest dobrym pretekstem do wzrostu cen aktywów.