Bezrobocie rekordowo niskie, inflacja niestety nie…

Sporym szokiem okazały się cotygodniowe dane z amerykańskiego rynku pracy. Wskaźnik, który stał się makroekonomicznym symbolem polityki lockdownów, w zeszłym tygodniu osiągnął najniższą wartość od 52 lat. Równocześnie w Ameryce szaleje niewidziana od trzech dekad inflacja CPI. W tygodniu zakończonym 20 listopada po zasiłek dla bezrobotnych zgłosiło się 199 tys. Amerykanów – poinformował w czwartek Departament Pracy. To aż o 71 tysięcy mniej niż tydzień wcześniej oraz wyraźnie mniej od 260 tys. oczekiwanych przez ekonomistów. To jednak przede wszystkim najniższy odczyt od listopada 1969 roku. Wiosną 2020 roku statystyki nowo rejestrowanych bezrobotnych stały się makroekonomicznym symbolem głębokości recesji spowodowanej ogólnokrajowym lockdonwem. Miliony Amerykanów z dnia na dzień traciło pracę i lądowało na stanowym zasiłku (a potem także na federalnym). W rekordowym pod tym względem ostatnim tygodniu marca ’20 po „kuroniówkę” zgłosiło się niemal 6,9 mln Amerykanów. Dla porównania, przed koronakryzysem rekordowy odczyt wynosił niespełna 700 tys., a w „normalnych” okresach miernik ten przyjmuje wartości w przedziale 200-300 tys. Warto dodać, że opublikowany dziś wynik jest rekordowo niski w ujęciu odsezonowanym. „Czysty” odczyt nowych podań o zasiłek dla bezrobotnych ukształtował się na poziomie 258 622 wniosków, czyli o 18,2 tys. więcej niż tydzień wcześniej. – Mogły wystąpić pewne problemy z wyrównaniem sezonowym, ale anegdotyczne doniesienia o tym, jak trudno znaleźć pracownika, są prawdziwe – skomentował Christopher Rupkey, główny ekonomista w nowojorskim FWDBONDS cytowany przez agencję Reuters. – Gospodarka skończy ten rok z hukiem, więc jest za co dziękować – dodał Rupkey nawiązując do czwartkowego Święta Dziękczynienia.

Niezależnie od pewnych statystycznych niuansów dane z amerykańskiego rynku pracy jasno sugerują, że przy obecnych płacach nie ma zbyt wielu „wolnych” pracowników. Pomimo stosunkowo niskiego wskaźnika zatrudnienia amerykańskim firmom coraz trudniej znaleźć chętnych do pracy. Jeśli taka sytuacja się utrzyma w kolejnych miesiącach, to przedsiębiorstwa będą musiały masowo i istotnie podnieść płace. A to przełoży się na jeszcze wyższe ceny w sklepach i punktach usługowych. Już w październiku oficjalnie raportowana (czyli przez niektórych uważana za mocno zaniżoną) inflacja CPI w Stanach Zjednoczonych przyspieszyła do 6,2 proc. i tym samym znalazła się na najwyższym poziomie od ponad 30 lat. I to nie jest tak, że wskaźnik ten jest pchany w górę tylko przez drożejące paliwa i rosnące ceny energii. Za Atlantykiem podobnie jak w Polsce drożeje już praktycznie wszystko i to w dodatku w dość szybkim tempie. Nawet tzw. inflacja bazowa – czyli wskaźnik cen nieuwzględniający paliw, energii i żywności (czyli wszystkiego, co jest niezbędne do życia) – wyniósł 4,3 proc. i także był najwyższy od 1991 roku.

Inflacja w Stanach Zjednoczonych w coraz wyraźniej przekracza 2-procentowy cel Rezerwy Federalnej. Z każdym kolejnym miesiącem utrzymywania się powyżej linii 5 proc. coraz trudniej będzie wmawiać ludziom, że jest to zjawisko „przejściowe”. Tym bardziej że genezą tego inflacyjnego szoku jest kombinacja potężnej stymulacji monetarnej z lat 2020-21 połączonej z polityką lockdownów, które nadwyrężyły globalne łańcuchy dostaw i obniżyły zdolności produkcyjne światowej gospodarki. Tymczasem Rezerwa Federalna pod przewodnictwem nominowanego właśnie na drugą kadencję Jerome’a Powella pozostaje bierna na nienotowany od dekad skok inflacji. Przy przeszło 6-procentowej inflacji CPI i niskim bezrobociu (4,6% w październiku i zapewne jeszcze mniej w listopadzie) utrzymuje stopy procentowe praktycznie na zerze i „drukuje” ponad sto miliardów dolarów miesięcznie, skupując obligacje hipoteczne i skarbowe za nowo wykreowany pieniądz ( techniczne rzecz biorąc kreując nadmierne rezerwy banków komercyjnych). Na rynku finansowym w zasadzie już wprost mówi się, że Fed utrzymuje ultra-ekspansywną politykę monetarną tylko po to, aby… nie martwić inwestorów. Albowiem ostre podwyżki stóp procentowych najprawdopodobniej doprowadziłyby  do ostrej przeceny bardzo wysoko wycenianych amerykańskich akcji oraz wywołały krach na rynku obligacji. A to uderzyłoby nie tylko w majątki multimiliarderów, ale też w dziesiątki milionów Amerykanów, których przyszłe emerytury zależą od wyceny akcji i obligacji.