I na Chiny jest bat

Chiny mają więcej do stracenia niż Unia Europejska, jeśli wspólna umowa inwestycyjna CAI nie dojdzie do skutku, gdyż Pekin za jej pośrednictwem chce osiągnąć swoje cele geopolityczne. Europa powinna wykorzystać tę asymetrię – pisze w opinii Andreas Kluth, publicysta Bloomberga.  Istnieje element, który jest coraz bardziej rytualny jeśli chodzi o geopolityczny impas, w jakim znajdują się Zachód i Chiny. Otóż Amerykanie i Europejczycy grożą placem Chińczykom za naruszanie praw człowieka w Sinciangu, podważanie demokracji w Hongkongu, zaognianie sytuacji w Cieśninie Tajwańskiej, itd, a Chińczycy z kolei mówią Zachodowi, aby zajął się swoimi sprawami i przestał zachowywać się z hipokryzją. I tak to trwa, wet za wet. Ilekroć chińscy dyplomaci czują się znieważeni, zachowują się jak „wilczy wojownicy”, czego – jak im się wydaje – oczekuje od nich prezydent Xi Jinping. Pojęcie to wiąże się z popularnymi filmami akcji „Wolf Warrior”, które opowiadają o przygodach chińskich bohaterów walczących z wrogami z Zachodu. Przekaz Pekinu jest tu następujący: Nie możecie się już mieszać w nasze sprawy. Celem Pekinu było pokazanie, że Chiny są zawsze gotowe do eskalacji – szybciej i z większą zaciętością niż robi to Zachód. Amerykanie i Europejczycy wiedzą, że sankcje to coś więcej niż symboliczny gest, ale jednocześnie zdają sobie sprawę, że to lepsze niż żaden gest.

Tymczasem istnieje inny lewar, który Unia Europejska mogłaby wykorzystać przeciw Chinom. To chińsko-europejska umowa inwestycyjna (CAI). Ten wynegocjowany w grudniu ubiegłego roku dokument musi zostać ratyfikowany przez Parlament Europejski (PE), na który Chiny nałożyły sankcje. W tej sytuacji PE powinien wziąć umowę CAI jako zakładnika. Celem porozumienia jest stworzenie równych reguł gry dla chińskich i europejskich firm, które chcą robić ze sobą interesy. Chiny mają tu do stracenia więcej niż UE – dlatego, że europejskie gospodarki już teraz są całkiem mocno otwarte wobec Chińczyków, a Pekin w rażący sposób blokuje zachodnie firmy w Chinach.

Angela Merkel zapowiedziała, że chce uniknąć konieczności wybierania pomiędzy USA a Chinami, aby świat nie powrócił do podziału na dwa sztywne bloki, tak jak było to w czasie zimnej wojny. Pod tym względem jej cele nachodzą na cele prezydenta Chin Xi Jinpinga. Jego celem jest bowiem zapobieżenie sytuacji, w której USA i Unia Europejska sprzymierzą się przeciw Państwu Środka. Zatem Chiny poszły na kilka ustępstw w sprawie umowy inwestycyjnej, aby utorować sobie drogę do innych paktów. Ale właśnie ta geopolityczna motywacja oznacza, że Chiny mają więcej do stracenia niż Unia Europejska, jeśli umowa inwestycyjna nie dojdzie do skutku. Europa może wykorzystać tę asymetrię.

 

Ceny domów wUSA rosną jak szalone

Trwa inflacyjny boom na amerykańskim rynku mieszkaniowym. Ceny domów w USA biją historyczne rekordy i rosną już w tempie, w jakim rosły podczas szczytu bańki w 2006 roku. W styczniu 2021 roku indeks S&P/Case-Shiller mierzący ceny domów w 20 amerykańskich metropoliach osiągnął rekordowo wysoką wartość 245,1 punktów. To aż o 11,1% więcej niż przed rokiem. Przez ostatnie 10 lat domy w Stanach Zjednoczonych podrożały średnio o 72 proc. i są już o blisko 19 proc. wyższe niż w szczycie słynnej mieszkaniowej  bańki wiosną 2006 roku. Nie chodzi tu tylko o sam poziom cen, ale przede wszystkim ich dynamikę. Jeśli spojrzymy na nieco mniej popularny ogólnoamerykański indeks S&P/Case-Shiller, to w styczniu rósł on w tempie 11,2 proc. rdr, czyli najszybciej od marca 2006 roku. W latach 2004-06 ceny domów w USA rosły średnio w tempie 10-14 proc., co później uznano za bańkę spekulacyjną. Teraz mało kto odważa się tak określić amerykański rynek nieruchomości mieszkaniowych. Jednakże podobnie jak na początku XXI wieku, tak również i teraz ceny domów są napędza ultra-luźną polityką monetarną Rezerwy Federalnej. Na skutek ścięcia stóp procentowych do zera i wdrożenia nielimitowanego programu skupu papierów wartościowych (QE), rentowności 10-letnich obligacji skarbowych spadły do rekordowo niskich poziomów.

W USA to właśnie ten parametr determinuje oprocentowanie kredytów hipotecznych (nie mylić z mieszkaniowymi). Jeszcze na początku stycznia Amerykanin o dobrej zdolności kredytowej mógł zaciągnąć 30-letni kredyt hipoteczny o stałym (w całym okresie kredytowania!) oprocentowaniu w rekordowo niskiej wysokości 2,65 proc. Koszt 15-letniej „hipoteki” wynosił zaledwie 2,16 proc. Było to oprocentowanie, które zapewne okaże się niższe od oficjalnie raportowanej inflacji w okresie spłaty tych pożyczek. Trudno się zatem dziwić, że realnie niemal „darmowy” kredyt hipoteczny napędził zainteresowanie nawet rekordowo drogimi nieruchomościami mieszkaniowymi w USA.