Dzisiejsza elekcja wzbudza wielkie emocje, będą to prawdopodobnie jedne z najważniejszych i najbardziej frekwencyjnych wyborów w historii USA. No i najdroższe. Center for Responsive Politics oszacowało, że wszystkie dzisiejsze wybory na szczeblu  federalnym łącznie będą kosztować około 14 miliardów dolarów. 335-milionowe społeczeństwo jest  skazane na obdarzenie najwyższym urzędem któregoś z dwóch, ponieważ nikt spoza republikańsko-demokratycznego duopolu nie ma szans choćby zaistnieć dłużej niż kilka sekund w telewizyjnych przekazach. Notabene w tym roku zarejestrowano aż… 50 kandydatów, czyli dokładnie tylu, ile jest od 1959 r. stanów, czyli gwiazdek na fladze. Przyjrzyjmy się więc obu kandydatom z perspektywy gospodarki i finansów.

Donald Trump miał zrujnować amerykańską gospodarkę i giełdę, przynajmniej według niektórych prognoz formułowanych 4 lata temu. Tymczasem na czas jego kadencji przypada wielka hossa na Wall Street oraz przekładający się na rynek pracy wzrost gospodarczy, przerwany brutalnie przez pandemię. Ocena wpływu prezydenta na świat finansów, podobnie jak całą jego osoba, wymyka się jednak standardowym ramom. Niezależnie od wyniku tegorocznych wyborów, prędzej czy później o epizodzie z historii Ameryki pod tytułem „Donald Trump w Białym Domu” powstaną niezliczone opracowania, artykuły, książki, seriale czy filmy. Każde z tych dzieł będzie musiało choć trochę dotknąć tematów giełdowo-gospodarczych, ponieważ wywodzący się wprost ze świta biznesu 45. prezydent USA zajmował się nimi wyjątkowo często.

Cztery lata temu okazało się, że rynki najbardziej boją się tego, co nieznane. Przed wyborami inwestorzy z Wall Street optowali za „status quo” zapewnianym przez Hillary Clinton. Po wyborach, kiedy jasne stało się, że trzeba będzie żyć z Donaldem Trumpem w Białym Domu (wyniki tamtych wyborów nikt nie kwestionował, teraz jest o to obawa), inwestorzy szybko przywykli do nowych realiów, w których handel pod tweety prezydenta (często publikowane z szybkością karabinu maszynowego) stał się zwyczajnym elementem krajobrazu. Tym bardziej, że sam Trump-prezydent szybko zaczął wyraźnie różnić się od Trumpa-kandydata.

Korzystając ze starego republikańskiego podręcznika, niemal równo rok po wyborach, w życie weszła zapowiadana przez Trumpa największa od trzech dekad reforma i obniżka podatków. Jej głównym elementem było cięcie stawki podatku korporacyjnego z 35 do 21 proc. Na mniejsze obciążenia mogły liczyć też gospodarstwa domowe, ze względu na jednoczesne obniżenie większości stawek i zmianę progów podatkowych. Dodatkowym wsparciem dla przedsiębiorczych Amerykanów była deregulacja różnych obszarów gospodarki. W zależności od aparatu badawczego (i poglądów politycznych) ekonomiści spierają i będą się spierać o efekty tej reformy. Sam Donald Trump nie ma wątpliwości – jego prezydentura dała amerykańskiej gospodarce wiatr w żagle, czego barometrem była nie tylko Wall Street i rekordy bite przez S&P500, ale także Main Street, której kondycję mierzy np. stopa bezrobocia.

 

Na koniec warto zastanowić się, jaki wpływ na amerykańską gospodarkę i giełdy mogłaby mieć reelekcja Donalda Trumpa. W krótkim terminie komentatorzy podkreślają, że Trump i jego zaplecze polityczne są mniej chętne do pompowania bilionów dolarów w amerykańską gospodarkę w ramach pandemicznych programów pomocowych. Zamiast tego urzędujący prezydent zapowiada, że szczepionka powstanie szybko (choć miała być przed wyborami), co pozwoli gospodarce odbić już w 2021 r. Gdy tak się stanie, Trump będzie mógł powrócić do realizowania polityki z pierwszej kadencji – wydaje się, że tak należy rozumieć niemal brak nowych haseł gospodarczych w jego wykonaniu. To symptomatyczne, że na oficjalnej stronie kampanii 2020 nie znajdziemy zakładki poświęconej gospodarce, podczas gdy w 2016 nie tylko była, ale i zawierała całkiem konkretne postulaty, dotyczące tempa wzrostu PKB czy tworzenia nowych miejsc pracy. W rozważaniach o gospodarczych konsekwencjach reelekcji Trumpa poczynić trzeba jedno zastrzeżenie – jak pokazała pierwsza kadencja, 45. prezydent USA nie należy do osób przesadnie stałych w poglądach. Na dodatek, uwolniony od konieczności ubiegania się o reelekcję mógłby w pełni skupić się na zapisaniu się na kartach amerykańskiej historii. Niewykluczone, że – jakkolwiek to zabrzmi – druga z rzędu nieoczekiwana elekcja Trumpa wywoła trochę zamętu na rynkach. Jednak zakładając, że w drugiej kadencji nie zrobiłby wielkiej wolty, jego rządy mogą być korzystniejsze dla spółek i inwestorów z Wall Street – zważywszy, że kontrkandydat Biden zapowiada podwyżki podatków i więcej regulacji. Tymczasem Trump zapowiada 10 mln nowych etatów w 10 miesięcy po wprowadzeniu szczepionki.

 

Ekonomiczna agenda Joe Bidena jest uniwersalna dla wszystkich socjalistów: wyborcy „dostaną” mnóstwo „darmowych” grantów, za które zapłacą najbogatsi. Znacznie ciekawsze jest pytanie, na co mogą liczyć inwestorzy? Kandydat Demokratów jest typem polityka, który obieca wszystko, byle tylko uzyskać poparcie większości wyborców. I tak też trzeba patrzeć na jego polityczny program, w którym roi się od politpoprawnych frazesów i obietnic trafiających w gusta najbardziej naiwnych i najsłabiej zorientowanych wyborców.  W razie reelekcji Donalda Trumpa zapewne czeka nas pakiet nowych wydatków federalnych (finansowanych w całości wzrostem długu publicznego) rzędu 1,5-2,0 bln dolarów. Według analityków z Wall Street wybór Bidena to fiskalne szaleństwo przekraczające 3 bln dolarów. W obu przypadkach oznacza to kontynuację szkodliwej polityki wypłacania ludziom zasiłków i zabraniania im pracy lub prowadzenia działalności gospodarczej. Po drugie, zarówno fiskalne „stymulanty” Demokratów, jak i Republikanów w praktyce finansowane są „dodrukiem” pustego pieniądza przez Rezerwę Federalną. Obecnie Fed skupuje obligacje skarbowe w tempie 80 mld USD miesięcznie, co daje blisko bilion dolarów w skali roku. Niezależnie od tego kto zasiądzie w Białym Domu, polityka pieniężna Fedu pozostanie bez większych zmian. Bank centralny USA nadal będzie prowadził programy zawyżania cen akcji i obligacji (QE), dążąc do nasilenia inflacji cenowej także w realnej gospodarce. To się niemal na pewno nie zmieni bez względu na fakt, czy prezydentem Stanów Zjednoczonych zostanie Republikanin czy Demokrata. Różnica tkwi w skali tego monetarnego szaleństwa. Wybrany na drugą kadencję Trump może chcieć okiełznać pewne najbardziej ewidentne ekscesy kredytowo-fiskalne. Natomiast Joe Biden zgodnie ze swoimi przedwyborczymi obietnicami zapewne popuści cugle „drukowanej prosperity”.  Równocześnie inwestorzy i analitycy zdają się ignorować ciemną stronę propozycji Joe Bidena. Kandydat Partii Demokratycznej nie ukrywa, że chciałby znacząco podnieść podatki.

Po pierwsze, program Bidena zakłada odwrócenie obniżki podatku od korporacji (CIT) dokonanej przez Donalda Trumpa. Demokrata postuluje podniesienie stawki CIT z 21 proc. do 28 proc.. Po drugie, Joe Biden proponuje podwojenie stawki podatku GILTI z 10,5 do 21 proc. GILTI (Global Intangible Low Tax Income) to taki ekstrapodatek, który płacą zagraniczne spółki zależne od dochodów z tytułu wartości niematerialnych i prawnych. Po trzecie, zapowiada podwyżkę podatku od pracy (payroll tax) zasilającego Social Security — czyli taki odpowiednik ZUS-u. Obecnie wszyscy pracownicy w USA oddają na ten cel 12,4 proc. zarobków, ale tylko do kwoty 137,7 tys. dolarów (próg ten rośnie wraz z nominalnym wzrostem wynagrodzeń). Joe Biden proponuje „ozusowanie” wszystkich wypłat przekraczających 400 tys. dolarów rocznie. Po czwarte, Biden deklaruje drakońskie podniesienie opodatkowania zysków kapitałowych i dywidend. Szacowane dodatkowe wpływy podatkowe z tytułu tych wszystkich podwyżek szacowane są na 2,8 bln dolarów w ciągu dekady, czyli raptem $280 mld rocznie. Pieniądze zabrane „bogatym” (a faktycznie wyższej klasie średniej)  mają trafić na rozbudowę systemu zasiłków socjalnych. Aby przekonać emerytów, Biden obiecuje podwyżkę wypłat z Social Security o 200 dolarów miesięcznie i to w sytuacji, gdy amerykański system podatkowy i tak trzeszczy w szwach. Dwa biliony dolarów mają zostać przepalone na subsydia dla tzw. zielonej energii, czyli głównie dla fotowoltaiki i farm wiatrowych. To wpisuje się w „politykę klimatyczną” i deklarację ograniczenia emisji dwutlenku węgla o 25 proc. względem stanu z 2005 roku i to już w roku 2025. Ale potencjalnie najbardziej kosztowną obietnicą jest rozszerzenie tzw. Obamacare. Czyli państwowego systemu ubezpieczeń medycznych wprowadzonego jeszcze za rządów Baracka Obamy i którego nie udało się zdemontować Donaldowi Trumpowi. Biden chciałby wpompować w ten biznes 2,25 bln dolarów w ciągu 10 lat.