Strach z rynku ropy naftowej przeniósł się na nowojorskie giełdy papierów wartościowych. Dow Jones poszedł w dół o 2,67 proc., ale utrzymał się powyżej 23 000 punktów. S&P500 po spadku o 3,07 proc. znalazł się na poziomie 2 736,56 pkt. Nasdaq Composite zniżkował o 3,48 proc., osuwając się do 8 263,23 pkt. Wtorkowa sesja wydatnie wsparła narrację pesymistów, którzy głosili, że po marcowym odbiciu nadejdzie druga fala spadków. W rezultacie nawet umiarkowani optymiści mogli zacząć sprzedawać akcje, chcąc zabezpieczyć zyski i przygotować gotówkę pod kolejne okazyjne zakupy. Po tej sesji wykresy wyglądają znacznie mniej optymistycznie niż przed weekendem, zniechęcając do kupowania akcji. Znamienne jest też, jak rynek reaguje na wyniki spółek. Mimo lockdownu Coca-Cola pozytywnie zaskoczyła poziomem zysków, ale kurs jej akcji i tak spadł o 2,5 proc. Walory IBM-a przeceniono o 3 proc. po tym, jak spółka odwołała tegoroczną prognozę wyników. Za to w handlu posesyjnym o 1,7 proc. drożały walory Netflixa, który po zakończeniu sesji pochwalił się wynikami za I kw. Inwestorom najwyraźniej spodobał się fakt, że spółka zanotowała przyrost liczby abonentów o 15 mln.

 

Wydarzenia na amerykańskim rynku ropy naftowej przypomniały inwestorom o tzw. fundamentach. Czyli że gdzieś tam na końcu każdej inwestycji stoi człowiek i faktyczny popyt na realnie istniejące towary i usługi. W przypadku ropy naftowej realny popyt zamarł, czego skutkiem były ujemne ceny kontraktów terminowych na „czarne złoto” z Teksasu. Ostatecznie majowa seria kontraktów na ropę WTI zamknęła się na plusie, z ceną na poziomie 9,06 dolara za baryłkę. Ale poniedziałkowa lekcja nie poszła w las i skutkowała zapaścią najaktywniejszej – czerwcowej – serii kontraktów, które zostały przecenione o blisko 40 proc. (!), do ledwie 12,75 dolara za baryłkę. Notowania europejskiej ropy Brent poszły w dół o 12,5 proc., obniżając się do 19,32 dolarówi w trakcie sesji notując najniższe ceny w XXI wieku. Tak dramatyczna przecena ropy to nie tylko zła informacja dla akcjonariuszy koncernów naftowych. To namacalny sygnał, że z realną gospodarką jest beznadziejnie źle i że dalsze utrzymywanie zakazów prowadzenia działalności gospodarczej może zakończyć się nie tylko ekonomiczną katastrofą. I że jest to sytuacja, na którą nie pomogą żadne biliony dolarów „drukowane” przez Rezerwę Federalną. Sam pieniądz nic tu nie pomoże, gdy nie ma popytu, a produkcja jest sparaliżowana rządowymi zakazami.

 

Ropa naftowa w Londynie spadła dziś do najniższego poziomu od prawie 21 lat, gdy globalna relacja popytu i podaży utworzyła swoistą pułapkę dla notowań. W poniedziałek ​​amerykańskie kontrakty terminowe na ropę WTI spadły poniżej zera. W środę Brent kontynuuje deprecjację spadając ponad 14 procent do poziomu 16 dolarów za baryłkę. Tylko w tym tygodniu surowiec został przeceniony o 40 procent. Globalny popyt został zmiażdżony blokadami wynikającymi z koronawirusa. To spowodowało, że pojawiły się obawy, iż niechciany olej przytłoczy ograniczoną pojemność magazynową, co wywołało prawdziwy szał sprzedaży. Ministrowie ds. surowców z koalicji OPEC + we wtorek odbyli nieplanowane połączenie konferencyjne, aby omówić bieżące wydarzenia, choć według końcowego oświadczenia nie zdecydowano się na żadne nowe środki przeciwdziałające spadkowi cen. Sojusz zgodził się obniżyć produkcję o około 10 milionów baryłek dziennie na początku tego miesiąca, ale cięcia rozpoczną się dopiero w maju. Nawet wtedy nie wystarczą, aby zrównoważyć zniszczenie popytu spowodowane przez wirusa, które może wynosić nawet 30 milionów baryłek dziennie. Istnieją oznaki, że te oszałamiająco niskie ceny pozostaną na dłużej. Royal Vopak NV, największa niezależna firma magazynująca na świecie, oświadczyła, że ​​prawie cała jej powierzchnia jest już wynajmowana. Popularny byk naftowy, Pierre Andurand, ostrzegł, że ropa naftowa może ponownie spaść poniżej zera i określił rynek jako niebezpieczny do handlu. Zapasy w największym amerykańskim centrum magazynowym w Cushing w stanie Oklahoma są najwyższe od 2017 r. i oczekuje się dalszego wzrostu. Finansowany przez przemysł amerykański instytut naftowy poinformował, że zapasy ropy wzrosły w zeszłym tygodniu o 13,2 miliona baryłek, a dostawy w Cushing wzrosły o prawie 5 milionów baryłek. Oficjalne dane Administracji Informacji Energetycznej zostaną opublikowane później w środę. Kontrakty terminowe Brent na czerwcową dostawę straciły 15 proc. spadając do blisko 16 dolarów za baryłkę, podczas gdy nowojorski West Texas Intermediate spadł o 5 proc., tracąc prawie połowę swojej wartości we wtorek. Ceny nadal spadają w obawie przed ogromnym nadmiarem podaży.

 

Cel dla indeksu S&P 500 na rok 2020 banku Morgan Stanley jest dokładnie taki sam, jaki był w grudniu. Już w zeszłym roku analitycy zakładali, że w 2020 roku prawdopodobnie nastąpi recesja w USA, choć prognozowali, że będzie ona znacznie łagodniejsza. Ich pozytywny scenariusz nadal zakłada zamknięcie roku na poziomie 3250, czyli zaledwie 150 punktów od historycznego szczytu. Eksperci wskazują, że skala działań decydentów na całym świecie jest jak nigdy dotąd. To z kolei oznacza, że ​​w przyszłym roku prawdopodobne będzie ożywienie w kształcie litery V, co właśnie rynek akcji zaczyna dyskontować.  – Na indeksie S & P500 200-tygodniowa średnia krocząca przebiega w okolicach 2650 punktów. Powinna zapewnić bardzo mocne wsparcie przez najbliższe kilka tygodni, ponieważ firmy dostarczają nam złych wiadomości na temat wyników finansowych i pojawia się większe ryzyko polityczne, gdy państwa próbują odmrażać swoje gospodarki – podsumowano. Mike Wilson z Morgan Stanley pozostaje o wiele bardziej optymistyczny co do rynków akcji niż zakłada konsensus. W jego ocenie obecna recesja będzie jedną z najbardziej gwałtownych w historii, ale kryzys zdrowotny wywołał reakcję polityki pieniężnej i fiskalnej, jakiej nigdy wcześniej nie widzieliśmy. To może doprowadzić do ogromnych wzrostów na Wall Street. – W wyniku działań Fed w ubiegłym tygodniu i reakcji rynku na nie, podnosimy naszą docelową cenę S&P 500 na koniec roku do 3000 z 2700 – napisano w raporcie Morgan Stanley.

 

Środowy poranek stał pod znakiem stabilizacji notowań walut. Kurs euro cały czas utrzymuje się powyżej 4,50 zł. Bardzo mocny pozostaje frank szwajcarski, którego cena nie chce spaść poniżej 4,30 zł. Jak na razie ostatnia fala pogorszenia nastrojów inwestycyjnych nie miała większego wpływu na notowania złotego. Polska waluta od miesiąca tkwi w marazmie po marcowym pogromie. Kurs euro utrzymuje się w przedziale 4,50-4,60 zł, bez większego przekonania próbując powrócić do przedkryzysowych poziomów.

W środę rano kurs euro kształtował się na poziomie 4,5288 zł bez większych zmian względem wtorkowego kursu odniesienia. Frank szwajcarski na parze z euro utrzymywał się w pobliżu 1,05 franka za euro, czyli blisko najniższych poziomów od ponad 5 lat. W rezultacie cena helweckiej waluty na polskim rynku pozostała w pobliżu 4,30 zł, czyli tylko kilka groszy poniżej marcowego szczytu (4,3828 zł). Za dolara amerykańskiego trzeba było zapłacić 4,1690 zł, nieznacznie mniej niż dzień wcześniej. Funt szterling notowany był po blisko 5,14 zł, a więc o ponad grosz wyżej niż we wtorek. Wczoraj brytyjska waluta potaniała jednak aż o 5 groszy.

 

Polska gospodarka straciła już 79,3 mld zł z powodu restrykcji aktywności gospodarczej i społecznej od 16 marca do 20 kwietnia, szacują Federacja Przedsiębiorców Polskich (FPP) oraz Konfederacja Lewiatan. Organizacje te wskazują, że potrzebne są sprawne i skuteczne działania w kierunku odmrażania gospodarki. Koszty obecnej metody walki z koronawirusem – choć konieczne do poniesienia w początkowej fazie epidemii – na dłuższą metę będą rujnujące dla gospodarki Polski.  Aż 23,8 mld zł strat przypada na przemysł, 20,4 mld zł na handel, 5,5 mld zł na budownictwo, zaś 29,7 mld zł na pozostałe branże usługowe. Tylko do tej pory polska gospodarka straciła 3,2 proc. PKB. Licznik jest na bieżąco aktualizowany w celu uwzględnienia tempa narastania strat wynikającego z obowiązującego w danym czasie stanu prawnego, podano także.

 

Podejście Szwecji do walki z pandemią koronawirusa zaczyna przynosić rezultaty – twierdzi szwedzki epidemiolog odpowiedzialny za liberalną strategię kraju w obliczu Covid-19. Anders Tegnell, epidemiolog stojący za kontrowersyjną reakcją Szwecji na Covid-19, stwierdził, że najnowsze dane dotyczące liczby zakażeń i zgonów wskazują, że sytuacja zaczyna się stabilizować. Bloomberg cytuje jego wypowiedź dla szwedzkiej agencji informacyjnej TT: „Jesteśmy na etapie plateau – wypłaszczonej krzywej”. Choć wiele krajów zamroziło swoje gospodarki, to w Szwecji wciąż otwarte są szkoły, siłownie, kawiarnie, bary i restauracje. Rząd jednocześnie nakłaniał obywateli do odpowiedzialnego działania i stosowania się do wytycznych dotyczących zachowania społecznego dystansu. Która strategia okaże się ostatecznie najbardziej skuteczna? Nawet eksperci w Szwecji ostrzegają, że jest jeszcze za wcześnie na wyciąganie wniosków. Redakcja Bloomberg zwraca jednak uwagę, że biorąc pod uwagę ogromne szkody gospodarcze spowodowane surowymi ograniczeniami, szwedzkie swobodne podejście cieszy się dużym zainteresowaniem. Trzeba jednak zaznaczyć, że część tego podejścia opiera się na tym, że Szwedzi mają dostęp do jednego z najlepiej funkcjonujących systemów opieki zdrowotnej na świecie.

 

Panele słoneczne w Niemczech wyprodukowały rekordowe ilości energii elektrycznej. To kolejny cios dla rentowności elektrowni węglowych w tym kraju. Niespotykanie czyste niebo nad Europą Środkową pomogło niemieckim elektrowniom fotowoltaicznym wyprodukować w poniedziałek (20.04) 32 227 megawatów, pobijając w ten sposób poprzedni rekord z 23 marca – pisze Bloomberg. Odnawialne źródła energii zagarniają coraz większy udział w rynku, zmniejszając znaczenie węgla – surowca, na którym zbudowano bogactwo i przemysł Niemiec. Rząd przewiduje, że do 2038 r. OZE będzie stanowić około 80 proc. koszyka energetycznego, podczas gdy w 2019 r. było to nieco ponad 40 proc.  Agora Energiewende podaje, że w poniedziałek słońce wytwarzało nawet ok. 40 proc. energii w Niemczech, a węgiel i energia jądrowa – 22 proc. Energia słoneczna, wiatrowa i inne odnawialne źródła energii stanowiły 78 proc. produkcji prądu w Niemczech.  Rząd porozumiał się z operatorami elektrowni pod kierownictwem RWE AG i LEAG – elektrownie węglowe będą stopniowo zamykane do 2038 roku. Niektóre z nich mogą zostać zamknięte wcześniej niż planowano – spadające koszty energii słonecznej i stałe ceny uprawnień do emisji dwutlenku węgla sprawiają, że energetyka węglowa staje się coraz mniej opłacalna.

Niemieccy giganci motoryzacyjni − Daimler, BMW i grupa Volkswagen − wznawiają w tym tygodniu produkcję w fabrykach na terenie RFN. Boją się jednak, że z powodu kryzysu wywołanego pandemią koronawirusa popyt na nowe auta będzie niski. Obawy są uzasadnione − strach przed utratą pracy czy niższe zarobki nie zachęcają do inwestycji w nowe cztery kółka. Jak ustalił ekonomiczny dziennik „Handelsblatt” z Düsseldorfu, trzy niemieckie koncerny samochodowe naciskają w poufnych negocjacjach na rząd w Berlinie, by wprowadził dopłaty dla klientów na zakup nowych samochodów. Miałyby one sięgnąć kliku tysięcy euro, co pozwoliłoby − zdaniem BMW, Daimlera i VW − rozkręcić popyt. Najbardziej prawdopodobną formą państwowej subwencji jest premia za zezłomowanie starego auta − można ją wówczas przedstawić jako chwalebne działanie na rzecz ochrony środowiska, a nie interwencję w gospodarkę wolnorynkową. Analogiczne rozwiązanie zostało już wypróbowane z pozytywnym skutkiem w 2009 r. po kryzysie finansowym. Szczegóły państwowej interwencji w rynek motoryzacyjny mają być omówione z kanclerz Angelą Merkel 5 maja. Wydaje się ona jednak prawie pewna.

Opracował: Sławek Sobczak