Wojna handlowa między USA a Chinami byłaby katastrofą dla globalnej gospodarki. Ale i na porozumieniu między mocarstwami wielu ucierpi. Wśród poszkodowanych mogą się znaleźć polscy producenci żywności. Wszystko wskazuje na to, że Waszyngton i Pekin są na drodze do zawarcia (tymczasowego?) rozejmu w konflikcie handlowym, który wisiał nad światem w ostatnich miesiącach. Chińczycy są gotowi na częściowe spełnienie jednego z kluczowych postulatów Donalda Trumpa – zmniejszenie bilateralnej nadwyżki handlowej przekraczającej (wg amerykańskich statystyk) 375 mld dolarów rocznie. Co prawda redukcja aż o 200 mld dolarów rocznie do 2020 r., z którą do negocjacji przystąpili Amerykanie, pozostaje niemożliwa do spełnienia, to Państwo Środka jest skłonne sprowadzać więcej towarów zza oceanu.  Jeżeli Chińczycy zgodzą się na podpisanie długoterminowych kontraktów z amerykańskimi partnerami, o co zabiega według “Financial Timesa” sekretarz handlu USA Wilbur Ross, poszkodowani będą dotychczasowi partnerzy handlowi Pekinu. Z polskiego punktu widzenia kluczowe są najnowsze doniesienia agencji Reutera: Stany Zjednoczone zabiegają o zniesienie chińskiego embarga na amerykański drób. I bardzo możliwe, że Pekin będzie skłonny ten postulat spełnić. O dostępie do rynku za Murem od kilku lat marzą producenci znad Wisły.

Stała obecność wojskowa USA w Polsce była marzeniem praktycznie każdego polskiego rządu. Kiedy więc w weekend Onet podał, że Polska gotowa jest wyłożyć na takową nawet 2 mld dol., można było odnieść wrażenie, że obecny gabinet chce dopiąć swego, wykorzystując transakcyjną mentalność prezydenta Donalda Trumpa. Coś za coś: dywizja pancerna w zamian za 2 mld dol., czyli 7,5 mld zł. Tak naprawdę nie ma w tym jednak nic sensacyjnego. Pamiętajmy, że podstawą polskiej doktryny obronnej jest wytrzymać, dopóki nie nadejdą posiłki. A do tego potrzeba doskonałej infrastruktury, aby w razie zagrożenia jak najszybciej przerzucić na nasze terytorium siły sojusznicze. I to w tym, doskonale znanym, kontekście należy rozpatrywać propozycję Ministerstwa Obrony dla Amerykanów. Czym wobec tego są owe 2 mld dol.? Inwestycją w infrastrukturę właśnie. Oczywiście czytając ten dokument, można się skupić na inwestycjach w szkoły dla Amerykanów czy innych tego typu kwestiach pobocznych, ale kluczowe jest co innego. Owe miliardy rozłożyłyby się na lata, co jest dobrą informacją, bo dodatkowych 7,5 mld zł rocznie obecny budżet MON by nie wytrzymał. To prawie tyle, co roczne wydatki na emerytury i renty wojskowe, i trochę mniej, niż wydajemy na żołd. Czytając o propozycji rządu, warto jednocześnie pamiętać, że już teraz w naszym kraju stacjonuje kilka tysięcy amerykańskich żołnierzy USA oraz że właśnie budujemy APS w Powidzu, czyli miejsce, gdzie ma być przechowywany ciężki sprzęt US Army, którego przerzut zajmuje znacznie więcej czasu niż ludzi.

Roman Abramowicz, rosyjski miliarder i żydowskich korzeniach został uznany za obywatela Izraela. Po ubiegłotygodniowym przesłuchaniu w ambasadzie Izraela w Moskwie, właściciel angielskiego klubu piłkarskiego Chelsea przybył do Tel Awiwu po odbiór stosownych dokumentów. Sprawa ma jednak też drugie dno. Abramowicz napotkał bowiem trudności w odnowieniu swojej wizy w Wielkiej Brytanii. Jak nieoficjalnie dowiedział się serwis BBC, brytyjska wiza miliardera podobno wygasła przed kilkoma tygodniami, a rząd Wielkiej Brytanii „utrudnia” odnowienie tego pozwolenia. Opóźnienie wiązane jest ze wzrostem napięć dyplomatycznych między Londynem a Moskwą po zatruciu byłego rosyjskiego szpiega Siergieja Skripala w południowej Anglii. Z powodu braku pozwolenia na pobyt w Wielkiej Brytanii, Abramowicz nie mógł uczestniczyć w finale FA Cup na Wmbley, który odbył się na początku maja.

 

Koncern medialny Discovery Communications planuje, z uwagi na brexit, opuścić swoją dotychczasową europejską centralę w Londynie. Jako miejsce przenosin rozważana jest Warszawa. Serwis wirtualnemedia.pl napisał, powołując się na doniesienia gazety „The Guardian”, że przeprowadzka może skutkować redukcją około 100 miejsc pracy. Potentat ze Stanów Zjednoczonych rozważa kilka opcji związanych ze swoją dalszą obecnością na europejskim rynku po wejściu w życie negocjowanych obecnie przepisów dotyczących wyjścia Wielkiej Brytanii z Unii Europejskiej. Jedna z nich zakłada – jak donoszą wirtualnemedia.pl – przeniesienie operacji w całości do USA pozostawiając w Europie jedynie obsługę wydarzeń sportowych, związanych m.in. z transmisją olimpiad oraz rozgrywek tenisowych, jak choćby trwający właśnie French Open.

„Kwestia włoska” podobnie jak kilka lat temu zdominowała nagłówki mediów finansowych. Ryzyko polityczne płynące z Półwyspu Apenińskiego wstrząsnęło europejską walutą. Złoty – jak zwykle – oberwał rykoszetem. We wtorek rano za jednego dolara amerykańskiego trzeba było zapłacić ponad 3,73 zł. Tak drogo nie było od lipca 2017 roku. Tylko od połowy kwietnia cena „zielonego” wzrosła o ok. 38 groszy. Słabość polskiej waluty widać także na parze z euro. Europejski pieniądz notowany jest po przeszło 4,30 zł. To o grosz więcej niż w poniedziałek, ale wciąż mniej niż w piątek, gdy kurs EUR/PLN wyznaczył 8-miesięczne maksimum na poziomie 4,3163 zł. Źródeł słabości złotego powszechnie wypatruje się w sytuacji na parze euro-dolar. Od połowy kwietnia najważniejsza para waluta świata leci na łeb, na szyję. Kurs EUR/USD obniżył się w tym czasie z niemal 1,24 do 1,1528 we wtorek przed południem. Osłabienie euro aż o 7 proc. w ciągu zaledwie siedmiu tygodni to nieczęsto widywany ruch na najpłynniejszym instrumencie finansowym świata. Euro dramatycznie traci także do franka szwajcarskiego, które w ostatnich tygodniach “chodzi” razem z dolarem. Kurs EUR/CHF obniżył się do 1,1470 wobec niemal 1,20 obserwowanych jeszcze dwa tygodnie temu.

Deutsche Bank jak co roku opublikował raport “Mapping the world’s prices”. Prezentuje w nim m.in. katalog cen produktów i kosztów usług w różnych częściach świata. Przygląda się wielu rzeczom: od ceny paczki papierosów po średni koszt wynajęcia dwupokojowego mieszkania. Jednym z czynników sprawdzanych przez Deutsche Bank są też średnie miesięczne zarobki. Wartość ta (podawana z odliczonym już podatkiem) to przydatny wskaźnik tego, jak bogate są konkretne miasta. Najwyższe miejsca w rankingu zajmują mniej więcej te same miasta, które zajęły je w 2017 roku. Pierwsza czwórka wymieniła się tylko pozycjami. Oto czołówka zestawienia:

  1. Tokio, Japonia – 3 004 dol.
  2. Amsterdam, Holandia – 3 058 dol.
  3. Singapur – 3 099 dol.
  4. Melbourne, Australia – 3 263 dol.
  5. Londyn, Wielka Brytania – 3 381 dol.
  6. Frankfurt, Niemcy – 3 389 dol.
  7. Dubaj, Zjednoczone Emiraty Arabskie – 3 447 dol.
  8. Kopenhaga, Dania – 3 462 dol.
  9. Chicago, USA –3 650 dol.
  10. Oslo, Norwegia – 3 664 dol.
  11. Boston, USA – 3 740 dol.
  12. Sydney, Australia – 3 914 dol.
  13. Nowy Jork, USA – 4 115 dol.
  14. San Francisco, USA – 4 974 dol.
  15. Zurych, Szwajcaria – 5 764 dol

Opracował: Sławek Sobczak