Szef Fedu zapowiedział kolejne podwyżki stóp procentowych, a Donald Trump ostrzegł, że wojna handlowa z Chinami przyniesie „trochę bólu”. Rynkowi akcji nie pomagały także zaskakująco słabe dane z rynku pracy. Efekt? Nowojorskie indeksy spadły po przeszło 2 proc. „Nie twierdzę, że nie będzie odrobiny bólu, więc możemy trochę stracić, aby mieć znacznie silniejszy kraj, gdy skończymy – i to jest to, o co mi chodzi” – powiedział prezydent Donald Trump w piątkowym wywiadzie radiowym. Do tej pory Trump zapewniał, że konflikt handlowy z Chinami nie uderzy w amerykańską gospodarkę. Teraz gospodarz Białego Domu wyraźnie zasygnalizował, że jest gotów poświęcić hossę na rynku akcji na rzecz realizacji przedwyborczych obietnic. W zeszłym roku wydawało się, że będzie na odwrót, gdy Trump za wielki sukces przypisywał sobie wzrosty cen akcji. To już jest wojna handlowa na pełną skalę i trudno się dziwić, że inwestorzy reagują nerwowo. W tego typu konfliktach straty ekonomiczne liczy się w miliardach dolarów utraconych przychodów, podwyższonych kosztów i niezrealizowanych interesów. W wojnach handlowych nie ma zwycięzców. W piątek obozowi giełdowych byków zaszkodził także Jerome Powell. Prezes Rezerwy Federalnej powtórzył, że kolejne, stopniowe podwyżki stóp procentowych są właściwe i że bank centralny spodziewa się wzrostu inflacji. Jak na standardy bankiera centralnego to dość klarowna zapowiedź kontynuacji kursu na stopniową normalizację polityki pieniężnej w USA. W takim układzie Wall Street miała przed sobą tylko jeden kierunek: w dół. Nowojorskie indeksy spadały praktycznie przez całą piątkową sesję, z nieśmiałą próbą ograniczenia strat w końcówce dnia. Bilans strat był dość okazały. Dow Jones stracił 2,34 proc., S&P500 spadł o 2,19 proc., a Nasdaq o 2,28 proc. Na dokładkę rozczarowały dane z amerykańskiego rynku pracy. Marcowy wzrost zatrudnienia w sektorach pozarolniczych został oszacowany na 103 tysiące – ledwie to połowa tego, czego spodziewali się ekonomiści.

 

Tymczasem kierownictwo ChRL nie spuszcza z tonu i zapowiedziało „srogie” retorsje w reakcji na planowane przez USA nałożenie kolejnych ceł na chińskie towary. „Gdy lista ujrzy światło dzienne, Pekin odpowie błyskawicznie” – zapowiedział rzecznik chińskiego ministerstwa handlu cytowany przez Bloomberga. I dodał, że w obecnych warunkach nie może być mowy o negocjacjach między stronami. Pokerowa licytacja między USA a Chinami wchodzi w decydującą fazę. Kto pierwszy spasuje? A może któraś ze stron sprawdzi blef

przeciwnika? To już kolejna runda licytacji prowadzonej przez dwie największe gospodarki świata. I zupełnie jak w profesjonalnym pokerowym pojedynku stawki rosną. Chińczycy zdecydowali, że odpowiedzą, gdy zobaczą “zakład” na stole. Jeżeli najnowsze proponowane przez Trumpa regulacje wejdą w życie, dodatkowymi cłami zostanie obłożone ok. 30 proc. amerykańskiego importu z Chin (150 z 500 mld dolarów). Z kolei taka sama odpowiedź Pekinu oznaczałaby, że nowe taryfy obejmą cały chiński import z USA. Obawy wielu analityków, że Chiny nie importują tak dużo ze Stanów, by móc odpowiedzieć Waszyngtonowi z równą mocą, mogą okazać się płonne – wystarczy oprzeć się na statystykach chińskich, z których wynika, że wartość importu z USA to ok. 150 mld dolarów (a nie 130 mld jak podają Amerykanie). Nie trzeba chyba wspominać, że taka decyzja miałaby katastrofalne skutki, więc być może Pekin ogłosi inne retorsje. Wiele osób twierdzi, że nie mamy jeszcze do czynienia z wojną handlową, ponieważ cła zostały dopiero zapowiedziane, a nie wprowadzone w życie (z wyjątkiem pierwszej “paczki” o wartości 3 mld dolarów) i Donald Trump po prostu prowadzi twarde negocjacje z Pekinem, który również pozostaje nieugięty. Sam prezydent USA twierdzi, że Stany już dawno przegrały wojnę handlową z Państwem Środka. Trudno jednak liczyć na to, że któraś ze stron “spasuje” – ani Donald Trump ze swoim wieloletnim poglądem na deficyt handlowy USA, rosnącą potęgę Chin oraz, co niemniej ważne, potężnym ego i politycznym wizerunkiem twardego gracza, ani Xi Jinping, stawiający na “renesans” narodu chińskiego przywódca kraju, w którym “twarz” ma gigantyczne znaczenie, a znaczące ustępstwa wobec USA byłyby potraktowane jako jej utrata. Być może dojdzie do drobnych ustępstw, a zaogniona rywalizacja między mocarstwami przeniesie się częściowo z frontu handlowego na inny. Bo gdyby obecne zapowiedzi weszły w życie, mielibyśmy do czynienia z globalną katastrofą gospodarczą.

Jeden z największych banków na świecie, posiadający silną pozycję w sektorze inwestycyjnym Deutsche Bank poinformował w niedzielę o zmianie najwyższego kierownictwa. Dotychczasowy CEO, John Cryan zostanie zastąpiony przez wieloletniego pracownika Deutsche Bank, Christiana Sewinga. Pogłoski dotyczące ewentualnej zmiany na fotelu prezesa największego europejskiego pożyczkodawcy pojawiły się przed tygodniem. Wówczas światło dzienne ujrzała notatka służbowa Johna Cryana, który zapewniał, że jest absolutnie oddany służbie bankowi i kontynuowaniu ścieżki, którą Deutsche Bank rozpoczął trzy lata temu. Nowy, 47-letni CEO Deutsche Bank spędził w banku aż 25 lat zajmując się kwestiami ryzyka oraz audytem działalności pożyczkodawcy. Zmiana prezesa może zaskakiwać – w branży pojawiają się głosy, że Deutsche Bank rozważa fuzję z innym, europejskim bankiem. Zdaniem ekspertów, mniejszy nastawiony bardziej regionalnie bank poradzi sobie znacznie lepiej z powrotem na ścieżkę właściwego wzrostu. Deutsche Bank, podobnie jak pozostałe europejskie banki wyszedł z ostatniego kryzysu finansowego w zauważalnie gorszej kondycji niż banki amerykańskie. Od lat DB ma problemy z powrotem do dawnej rentowności i choć obecna sytuacja banku jest daleka od złej, to nie ulega wątpliwości, że nagłe załamanie rynku, spora kara finansowa czy inne nieprzewidziane problemy mogą łatwo zaburzyć obecną, delikatną sytuację. Globalna ekspozycja na ryzyko Deutsche Bank i wysokie zaangażowanie na rynku derywatyw powoduje, że zdaniem wielu, Deutsche Bank jest bankiem zbyt wielkim by upaść. Europejscy regulatorzy na czele z EBC zdają sobie sprawę z rozmiarów banku i problemów jakie może wywołać finansowa zadyszka pożyczkodawcy.

Pomimo dramatycznego załamania się rynku i sinej deprecjacji zdecydowanej większości kryptwalut, znani inwestorzy zdecydowali się na zakup walut cyfrowych, co powoduje krótki wzrost cen najlepszych coinów. Już w weekend pojawiły się doniesienia, że pomimo wcześniejszej krytyki, ​​George Soros przygotowuje się do inwestowania w cyfrowe aktywa. Adam Fisher, który kontroluje inwestycje w Soros Fund Management, podobno uzyskał wewnętrzną zgodę na obrót kryptowalutami. Równocześnie pojawiły się także pogłoski, że Rockefellerowie również interesują się cyfrowymi walutami. Venrock, założona w 1946 przez Laurance S. Rockeffelera (syna sławnego Johna Rockeffelera, potentata naftowego i jednego z najbogatszych ludzi w historii) firma inwestycyjna typu venture capital, podobno podpisała umowę partnerską z Coinfund, funduszem inwestycyjnym, który wspiera wirtualne waluty i rozwój technologii blockchain. Kolejną rodziną, która inwestuje w kryptowaluty są Rothschildowie. Znani także z bliskiej współpracy z bankami i innymi instytucjami finansowymi, już w grudniu 2017 r. zainwestowali w BTC za pośrednictwem Grayscale Bitcoin Trust. Inwestorzy kryptowalutowi mają nadzieję, że zainteresowanie ze strony wielkich nazwisk pozwoli na ocieplenie wizerunku walut cyfrowych. Do tej pory instytucje finansowe na całym świecie podjęły twarde stanowisko wobec kryptowalut.

„W Microsoft nie ma nic ważniejszego niż Windows” – powiedział Steve Ballmer w 2012 roku, gdy Microsoft przygotowywał zmodyfikowaną wersję swojego oprogramowania komputerowego. Teraz jednak korporacja zmienia plany. Jak pisze Shira Ovide na portalu Bloomberg, w ramach reorganizacji system Windows został zdegradowany w hierarchii korporacyjnej firmy Microsoft. W efekcie reorganizacji, ekspert odpowiedzialny za system Windows zajmuje niższy szczebel organizacji niż jego poprzednik i przekazuje informacje najwyższemu kierownictwu odpowiedzialnemu za bieżące priorytety Microsoft. Są nimi: oprogramowanie korporacyjne, przetwarzanie w chmurze i sztuczna inteligencja. Reorganizacja Microsoftu odzwierciedla finansową rzeczywistość firmy. W 2010 roku systemy Windows były największym źródłem przychodów dla firmy, stanowiąc około 28 proc. całkowitej sprzedaży. W ostatnim roku finansowym Microsoft, Windows był trzecim co do wielkości źródłem przychodów, za pakietem oprogramowania Office i grupą technologii dla firm, w tym oprogramowania serwera komputerowego, baz danych i usługi Microsoft Cloud Azure. Udział Windows w całkowitych przychodach firmy wynosił zaledwie 16 proc. po skorygowaniu o sprzedaż Windows, którą firma rozprowadza na przestrzeni wielu lat. Dotychczas korporacja koncentrowała się na tworzeniu i udostępnianiu nowej wersji systemu Windows co trzy lata. Teraz system Windows jest stale aktualizowany, tak jak na przykład Netflix lub iPhone firmy Apple. Regularne aktualizacje są opłacane w ramach kosztów zakupu nowego komputera lub podpisania kontraktu na flotę biznesowych komputerów. Nie płaci się już za samą aktualizację systemu operacyjnego, gdy pojawi się nowa wersja. Microsoftowi udało się wprowadzić fundamentalną zmianę w sposobie rozwijania i udostępniania systemu Windows. Jednocześnie sprzedaż komputerów spada od 2012 roku.

Opracował: Sławek Sobczak