Nowojorskie indeksy mogły wczoraj  zaatakować lutowe minima, ale ostatecznie zakończyły dzień wyraźnie ponad kreską. W tle sesji pozostawały obawy przed wojną handlową między USA a Chinami. Trzeba przyznać, że powody do pozbywania się akcji były istotne. Tym razem Pekin nie cackał się z Waszyngtonem i z miejsca “odwinął się” cłami za cła narzucone przez administrację Donalda Trumpa. Zaporowe stawki celne obejmą ok. 1/3 amerykańskiego eksportu do Chin. To oznacza kłopoty dla wielu amerykańskich producentów. Przykładowo, chińskie cła dosięgną niektórych modeli Boeinga – akcje producenta samolotów rozpoczęły środową sesję ze stratą ponad 5 proc., a zamknęły ze stratą niespełna 1 proc. Podobnie reagował cały rynek. Dow Jones zaczął dzień przeszło 1,5 proc. pod kreską. A potem był już właściwie tylko wyżej, wieńcząc sesję zwyżką o 0,96 proc., praktycznie do samego zamknięcia powiększając skalę wzrostów. Identycznie zachowywał się S&P500, który finiszował z wynikiem +1,16 proc. Nasdaq poszedł w górę o 1,45 proc. Nastroje na Wall Street nieco się poprawiły po tym, jak Larry Kudlow – doradca ekonomiczny prezydenta Trumpa – powiedział, że z Chinami trwają “negocjacje”. Ponadto wzajemne sankcje chińsko-amerykańskie są w pewnym sensie zawieszone – wciąż nie znamy daty ich uruchomienia. Obie strony mają więc czas na negocjacje pozwalające jednym i drugim wyjść z całej sytuacji z twarzą.

Wśród poszczególnych spółek znów wyróżniały się walory Tesli. Ale tym razem pozytywnie. Notowania spółki Elona Muska poszły w górę o ponad 7 proc. po tym, jak w marcu zostały przecenione o 22 proc. Tymczasem cztery miesiące po tym, jak Tesla ogłosiła zamiar uruchomienia produkcji elektrycznego ciągnika siodłowego Semi i nowego sportowego elektrycznego auta Roadster, znów pojawia się pytanie: ile trzeba będzie do tego interesu jeszcze dołożyć. Ostatnie dni marca przyniosły głęboki spadek kursu giełdowego akcji sztandarowego producenta elektrycznych samochodów i załamanie cen jego obligacji. Kurs akcji Tesli jest na poziomie najniższym od ponad roku. Od końca lutego ich cena spadła o jedną czwartą, a od szczytu z września 2017 r. – o blisko 31 proc. Spadki z ostatniego miesiąca sprawiły, że kapitalizacja Tesli stopniała do 45 mld dolarów i po raz pierwszy od kwietnia 2017 r. jest niższa od wartość rynkowej GM, największego amerykańskiego producenta samochodów osobowych. By zrozumieć aktualne nastroje rynkowe wokół Tesli trzeba się cofnąć przynajmniej do maja 2016 r., gdy Elon Musk ogłosił zamiar produkowania Trójki. Uruchomiono internetową przedsprzedaż, w wyniku której na nowe auta zapisy złożyło blisko 400 tys. osób. Każda z nich na poczet przyszłego zakupu zapłaciła 1000 dolarów. Zapowiedź uruchomienia produkcji Model 3 wywołała entuzjazm inwestorów giełdowych i jednocześnie była wielkim wyzwaniem: wymagała przekształcenia z firmy będącej stosunkowo niewielkim producentem samochodów z segmentu premium w rasowego producenta masowego, który co roku sprzedaje duże kilkaset tysięcy aut. Z maila wysłanego do załogi przez Douga Fieldsa, wiceprezesa Tesli wynikało, że trwa walka, by udało się zwiększyć dzienną produkcję z 200 do 300 sztuk na każdej linii produkcyjnej oraz, że aby to osiągnąć wszystkie ręce i roboty zainstalowane na liniach montażowych zostaną w ostatnich dniach miesiąca przesunięte do montażu Trójki. Miało to pozwolić zwiększyć tygodniową produkcję Model 3 do 2500 sztuk. Czy to koniec mitu Tesli?

5 procent – o tyle spadła cena soi na giełdzie w Chicago w ciągu środowej sesji. To efekt zapowiedzianego wprowadzenia cła na import amerykańskiej soi przez chińskie władze. Ekonomicznie ta decyzja nie ma żadnego uzasadnienia po żadnej ze stron, ale gdy polityka wchodzi na rynek – trudno doszukiwać się rozsądnych działań. We wtorek przedstawiciele amerykańskiej administracji ogłosili listę 1300 produktów, które zostaną objęte sankcjami. Zaczną one obowiązywać w terminie do 60 dni, które Waszyngton chce przeznaczyć na ostateczne konsultacje. Dzień później, Chiny ogłosiły listę kolejnych 106 towarów amerykańskich na które mają zostać nałożone cła odwetowe.  Na liście znalazła się między innymi  soja i kukurydza, a cła wejdą w życie po wejściu w życie ceł amerykańskich (60 dni od ogłoszenia). Jak już wspomniałem we wstępie, trudno znaleźć rozsądne argumenty które mogłyby tą decyzję obronić. Mimo, że amerykański eksport to jedynie 10 proc. PKB, wprowadzone cła bardzo uderzą w amerykańskie rolnictwo. Z drugiej strony Chiny to według prognoz USDA na sezon 2017/18 największy konsument soi – odpowiada za 3/4 światowego importu i 1/3 spożycia. W działaniach Pekinu sensu należy szukać pod powierzchnią. Wszak wiadomo, że drugi największy eksporter soi czyli Brazylia nie jest w stanie pokryć chińskiego zapotrzebowania na ten surowiec. Jest to przede wszystkim żywność, wykorzystywana także jako pasza dla zwierząt.  Co istotne, cła uderzą głównie w rolników pochodzących ze stanów Iowa czy Minesota aż do Teksasu, czyli stanów które głosowały na Trumpa w wyborach prezydenckich. Być może jest to czysta gra polityczna, która ma według Chińczyków jeszcze bardziej wzmocnić opozycję przez zbliżającymi się wyborami do kongresu. Jeśli te spekulacje okazałyby się prawdą, to będzie to wyraźna zmiana na światowej szachownicy. Do tej pory Chińczycy przyjmowali rolę ofiary, która tylko stara się bronić przed kolejnymi atakami wytaczanymi przez D.Trumpa. Amerykańska administracja podejmie rozmowy i tym sam obecne przepychanki na linii Waszyngton – Pekin okażą się jedynie pokazem siły negocjacyjnej. To szczególnie ważne w kontekście losu zwykłych obywateli. Mówimy w końcu o żywności, która nigdy nie powinna być przedmiotem gry politycznej. Z perspektywy technicznej, rynek naruszył poziom wsparcia i przebił psychologiczną barierę 1000 USD. Natychmiastowe odreagowanie daje jednak przesłanki, że inwestorzy wstrzymują się z jednoznacznym skazaniem cen soi na długoterminowe spadki.

Big data, uczenie maszynowe i algorytmy zmieniają światową branżę kosmetyczną i odzieżową. Umożliwiają lepsze zrozumienie preferencji i potrzeb klienta czyniąc proces zakupu prostym i szybszym. Użytkownikom dostarczają nowych wrażeń a sprzedawcom dodatkowych przychodów. Światowa branża beauty to biznes o wartości prawie pół biliona dolarów. Głównie za sprawą coraz bogatszych konsumentów, którzy stają wobec wyboru spośród kilkuset tysięcy produktów i setek marek. Kobiety na kosmetyki w ciągu całego życia mogą wydać fortunę. Najwięcej mieszkanki Nowego Jorku. Jak podaje studium SkinStore sięgają one po 16 produktów do pielęgnacji skóry dziennie wydając na to 11 dolarów, co daje 300 tys. dolarów w ciągu życia. Proces wyboru tych produktów wobec mnogości oferty staje się coraz bardziej skomplikowany. A przecież każdej dbającej o siebie kobiecie zależy aby decyzja była idealna i doskonale spełniała pokładane w niej nadzieje a produkty realizowały określone cele. Niezależnie czy dokonywana jest w świecie realnym czy wirtualnym. W sukurs przyjść mają rozwiązania wdrażane dzięki postępom sztucznej inteligencji. Dają one możliwości całkowitej personalizacji produktów. Korzystają z nich wielkie marki, i rozwijają startupy technologiczne, które otrzymują szczodre wsparcie inwestorów (ponad 600 mln dol. w 2016 roku). Jednym z pierwszych i o ugruntowanej już pozycji jest My Beauty Matches założony w Londynie przez Nidhimę Kohli. Technologia firmy umożliwia porównanie 400 tys. produktów oferowanych przez 3500 marek. Ale to nie tylko porównywarka. Klientki otrzymują rekomendacje oparte na ich historii wyszukiwań i potrzebach wynikających z wypełnionej ankiety. W ten sposób mogą dobrać najlepsze rozwiązania dotyczące kosmetyków do makijażu, pielęgnacji rąk i nóg, włosów oraz perfum. Algorytm podpowiada jakie zestawy wybrały klientki o podobnych profilach. Firma nie ma własnych produktów, ale dlatego również to doskonałe narzędzie podnoszenia wskaźnika transakcji (tzw. stopa konwersji) dla obecnych na platformie marek i firm, których jest ponad 170. My Beauty Matches nie udostępnia im jednak profili klientek i dlatego jest dla tych ostatnich wiarygodna. A to tylko jeden z wielu sposobów zadowolenia klientek…

Mark Karpelès, były prezes Mt.Gox, niegdyś największej giełdy bitcoina na świedcie, nie chce wielkich pieniędzy, które mógłby zdobyć dzięki postępowaniu upadłościowemu spółki. Mt. Gox miał siedzibę w Tokio. W latach 2013-2014 obsługiwał ponad 70 proc. globalnych transakcji bitcoinem. W lutym 2014 roku zawiesił handel i wystąpił o ogłoszenie upadłości. W kwietniu tego samego roku zaczęła się procedura likwidacyjna spółki. Powodem była domniemana kradzież ok. 850 tys. bitcoinów należących do spółki i jej klientów, wartości ponad 450 mln dolarów w tamtym czasie. Potem odnalazło się ok. 200 tys. bitcoinów. Od tego czasu wartość bitcoina bardzo mocno wzrosła. Japońskie prawo upadłościowe przewiduje, że większość pieniędzy trafi teraz do akcjonariuszy spółki, z których największą jest firma Karpelès Tibanne, która jest właścicielem 88 proc. Mt. Gox. Mowa jest o okrągłym … miliardzie dolarów! Tymczasem Karpelès ​​nie chce dla siebie żadnych pieniędzy, a ponadto planuje rozdać je tym, którzy stracili podczas hackowania giełdy w 2014 roku. Były dyrektor generalny giełdy MtGox zaoferował także porady tym, którzy szukają najlepszego sposobu na bezpieczne przechowywanie swoich monet cyfrowych. Jak się okazuje, nie zaleca on trzymania środków na giełdach lecz wykorzystanie portfeli sprzętowych…

Opracował: Sławek Sobczak