Sygnały płynące z Rezerwy Federalnej złagodziły obawy tych inwestorów, którzy lękali się więcej niż trzech podwyżek stóp procentowych w tym roku. Nowojorskie indeksy zakończyły piątkową sesję solidnymi wzrostami. Wydarzeniem dnia na Wall Street była publikacja raportu, jaki w środę szef Fedu przedstawi Kongresowi. Będzie to pierwsze takie wystąpienie Jerome’a Powella – nowego prezesa amerykańskiego banku centralnego. – Ożywienie gospodarcze wciąż jest wspierane przez stabilny wzrost zatrudnienia, rosnący majątek gospodarstw domowych, sprzyjające nastroje konsumentów, silny wzrost gospodarczy za granicą oraz łagodne warunki finansowe – napisał zarząd Rezerwy Federalnej. Ta bardzo ogólna i niezbyt sensowna fraza została przez rynek zinterpretowana jako sygnał, że Fed nie zamierza zbaczać z kursu zapowiedzianych w grudniu trzech podwyżek stopy funduszy federalnych. Analitycy są przekonani, że taka skala zacieśnienia polityki monetarnej w USA nie zaszkodzi ani koniunkturze gospodarczej, ani najwyższym od czasów bańki internetowej wycenom amerykańskich akcji. Według komentatorów komunikat z Fedu oddala ryzyko bardziej stromej ścieżki podwyżki stóp, czego na Wall Street wielu obawiało się po publikacji styczniowego raportu z rynku pracy. Dane BLS pokazały bowiem najszybszy od 9 lat wzrost kosztów pracy. Niezależnie od tego, czy ta interpretacja jest poprawna, zachowanie inwestorów zdaje się potwierdzać tego typu spekulacje. Na Wall Street zapanowała wręcz obsesja, że przełamanie tego ważnego technicznego i psychologicznego poziomu wywoła kaskadową przecenę obligacji (czyli dalszy wzrost rentowności), co w konsekwencji doprowadzi do istotnego obniżenia bardzo wysokich wycen akcji (S&P500 wyceniany jest na przeszło 25-krotność zysków spółek za ostatnie cztery kwartały). Jednakże bezpośrednio po publikacji raportu z Rezerwy Federalnej ani na rynku akcji, ani obligacji nie zaobserwowano istotnych ruchów.

Wraz z końcem 2017 roku rozstrzygnął się 10-letni „zakład Buffetta”. Wyrocznia z Omaha znów miała rację i empirycznie udowodniła, że profesjonalni zarządzający regularnie przegrywają z rynkiem. Pod koniec 2007 roku Warren Buffett rzucił wyzwanie amerykańskiej branży finansowej. Buffett publicznie postawił 500 000 dolarów, że żaden profesjonalny inwestor nie będzie w stanie wybrać zestawu przynajmniej pięciu wysoko opłacanych funduszy hedgingowych, które w okresie 10-letnim pobiją pasywnie zarządzany fundusz Vanguarda odzwierciedlający wyniki indeksu S&P500. Tylko jeden z tysięcy profesjonalistów przystąpił do tego zakładu. Był nim Ted Seides z Protege Partners. Wyniki były druzgocące dla branży finansowej. Żaden z zestawów funduszy nawet nie zbliżył się do rezultatu, jaki można było wypracować pasywnie „siedząc” w ETF-ie na indeks S&P500. Zresztą, jak zauważył sam Buffett, S&P500 nie zrobił niczego nadzwyczajnego – średnioroczna stopa zwrotu w wysokości 8,5 proc. w latach 2008-17 nie wyróżniała się na tle historycznej średniej. Większość zarządzających zapytana o nią 10 lat temu zapewne podałaby mniej więcej taki wynik. Tymczasem rezultaty osiągnięte przez wysoko opłacanych profesjonalistów były lepsze od rynkowych tylko w kryzysowym roku 2008. Później było już tylko gorzej. Ostatecznie najlepsi z najlepszych zarządzających przez 10 lat zdołali wypracować stopę zwrotu w wysokości 87,7 proc. S&P500 w tym samym czasie dał zarobić 125,8 proc. To nie jedyna lekcja płynąca z „zakładu Buffetta”. Inwestor opisuje, w jaki sposób on oraz Protege Partners sfinansowali zakład. W skrócie polegał on na zakupie akcji serii B Berkshire Hathaway, które z miliona dolarów “zrobiły” 2 222 279 dolarów i taką sumą zasilono konto organizacji Girls Inc. of Omaha. Buffet to bowiem jeden z największych darczyńców na globie.

Chiny wprowadzą historyczne zmiany w konstytucji, które umocnią władzę prezydenta Xi Jinpinga, najsilniejszego lidera Państwa Środka od czasów Mao Zedonga. Komitet Centralny Komunistycznej Partii Chin zaproponował, aby usunąć z konstytucji zasadę, że prezydent i wiceprezydent nie mogą sprawować stanowiska dłużej niż dwie kadencje z rzędu – donosi rządowa agencja informacyjna Xinhua. Jest to niespodziewana, fundamentalna zmiana, otwierająca obecnemu liderowi Xi Jinpingowi drogę do wieloletnich rządów. W komunistycznych Chinach żaden polityk nie zasiadał w prezydenckim fotelu dłużej niż 10 lat. Najwyżsi przywódcy pozostawali liderami partii – sekretarzami generalnymi KPCh – a formalnie najwyższe stanowisko – prezydenta ChRL – zajmowali ich protegowani. Tak było m.in. w przypadkach Mao Zedonga i Deng Xiaopinga – polityków, którzy odcisnęli największe piętno na komunistycznych Chinach. Od ćwierćwiecza prezydenci sprawowali swoją funkcję przez dwie pięcioletnie kadencje – Jiang Zemin w latach 1993-2003, a Hu Jintao 2003-2013. W 2013 r. władzę objął Xi Jinping i wygląda na to, że nie zamierza jej oddać w 2023 r. O ile brak zmiany na najważniejszym stołku za Murem był do przewidzenia, to wydawało się, że Xi, zgodnie z prawem ustąpi ze stanowiska prezydenta po upływie drugiej kadencji. Po dzisiejszej propozycji zmiany konstytucji wydaje się przesądzone, że tak się nie stanie. Szczególnie że do dokumentu zostanie także wpisana “Myśl Xi Jinpinga dla nowej ery socjalizmu o chińskiej specyfice” – to pierwsza taka decyzja od czasów Mao, po nim wizja żadnego lidera nie znalazła się w chińskiej konstytucji za czasu jego kadencji.

Przemysł motoryzacyjny doświadcza jednej z największych rewolucji od czasu, gdy ponad 100 lat temu Karl Benz złożył pierwszy samochód. Udział w tej rewolucji chce wciąć Li Shufu, szef i założyciel Geely Holding Group, który stał się jednym z głównych udziałowców w niemieckim gigancie Daimler AG. Jego udział warty 7,3 mld euro ujawniono w piątek. To największa chińska inwestycja w przemysł motoryzacyjny za granicą i to w miejscu, które uchodzi za jedno ze światowych centrów motoryzacji.  Inwestycja chińskiej firmy przypadła na czas rozwoju pojazdów zasilanych bateriami oraz aut autonomicznych. To one prawdopodobnie wyznaczają główny rys nowej ery w motoryzacji. Technologiczni giganci, tacy jak Google czy Apple, dysponujący olbrzymimi zasobami finansowymi, także chcą być częścią tej rewolucji. Aby przetrwać, pojedynczy producenci nie będą już mogli działać samodzielnie – uważa Li Shufu. 54-letni Li Shufu zgromadził 9,7 proc. udziałów w Daimlerze dzięki swojej firmie Grupie Geely. Daimler oraz inni niemieccy producenci zainwestowali już wiele pieniędzy, aby utrzymać wiodącą pozycję w branży, która odchodzi już od silników spalinowych. Związany z Li Shufu Holding Zhejiang Geely już dziś posiada udziały w Volvo Cars AB, zaś w ubiegłym roku przejął warte 4 mld dol. udziały w firmie produkującej samochody ciężarowe Volvo AB. Geely jest także właścicielem London Taxi oraz kontroluje brytyjskiego producenta aut sportowych Lotus Cars. Imperium Li Shufu zatrudnia ponad 70 tys. pracowników oraz nie ma problemów z zadłużeniem, z którym wiele chińskich firm musi się dziś borykać. Już dziś chiński rynek motoryzacyjny jest większy niż amerykański.

Gdy myślimy o luksusowych producentach samochodów, to Hyundai zazwyczaj nie przychodzi nam do głowy. Tymczasem właśnie ta koreańska firma pokonała niemieckich rywali i została określona przez magazyn „Consumer Report” najlepszą marką luksusowych aut w USA. W 2018 roku linia luksusowych aut Hyundaia zdetronizowała Audi i znalazła się na pierwszym miejscu zestawienia. Na kolejnych pozycjach znalazły się Audi, BMW, Lexus, Porsche. Co ciekawe, wysokie szóste miejsce zajął inny południowokoreański koncern Kia, wyprzedzając takie marki, jak Subaru, Tesla, Honda i Toyota. Co prawda linia luksusowych aut Hyundaia – Genesis – składa się tylko z dwóch modeli (G80 i G90), a Audi i BMW mają w tych segmentach po 8 modeli, ale autorzy zestawienia docenili ciągłe ulepszanie koreańskich aut. Producenci samochodów z tego kraju już wcześniej zajmowali wysokie pozycje w kategoriach niezawodności i oszczędności paliwa, a teraz wdarli się na szczyt także w kategorii osiąganych wyników i segmentu Premium – relacjonuje Jake Fisher, dyrektor odpowiedzialny za testy w magazynie „Consumer Report”. Hyundai oraz Kia nie są już postrzegani jak producenci tanich, miejskich aut. „Przez lata szefowie tych firm śledzili uważnie rankingi i dziś tworzą naprawdę konkurencyjne auta” – komentuje Fisher.

Opracował: Sławek Sobczak