Dow Jones jako jedyny z głównych nowojorskich indeksów może zaliczyć czwartkową sesję do udanych. Amerykańskiemu rynkowi akcji wciąż we znaki daje się perspektywa istotnego wzrostu stóp procentowych. Giełdowe byki po sukcesach z ubiegłego tygodnia utraciły impet natarcia. Dała o sobie znać nie tylko “technika” (S&P500 nie sforsował 61,8 proc. zniesienia lutowej korekty), ale przede wszystkim czynniki natury fundamentalnej. Trudno aby mocno przewartościowane akcje mogły jeszcze podrożeć, skoro rynkowe stopy procentowe cały czas idą w górę. Rentowność amerykańskich obligacji 2-letnich przekracza 2,25 proc., a 10-letnich nieubłaganie zbliża się do psychologicznej bariery 3 proc. Oliwy do ognia dodały wczorajsze “minutki” ze styczniowego posiedzenia władz Rezerwy Federalnej. Kierownictwo Fedu sugeruje, że ma ochotę na kolejne podwyżki ceny pieniądza i może nie poprzestać na trzech ruchach zapowiedzianych w grudniu. Analitycy Goldman Sachs nastraszyli rynek zapowiedzią nawet pięciu podwyżek w 2018 roku. Póki co rynek terminowy wycenia podwyżkę o 25 pb. w marcu, kolejną w czerwcu i ewentualnie trzecią w grudniu. Na więcej wciąż liczy mniejszość. Rosnące stopy procentowe po pierwsze hamują pęd do zadłużania się – zarówno gospodarstw domowych jak i przedsiębiorstw, co ogranicza popyt konsumpcyjny i inwestycyjny. Po drugie, zwiększają koszty finansowe spółek. Ale przede wszystkim podnoszą koszt kapitału, obniżając wyceny spółek i zwiększając alternatywę w postaci papierów dłużnych. W takiej sytuacji sceptycyzm co do obecnych wycen akcji wydaje się jak najbardziej uzasadniony. W czwartek nieźle wypadł jedynie Dow Jones, który urósł o 0,66 proc. S&P500 zdołał dowieźć do końca sesji jedynie +0,1 proc., drugi dzień z rzędu roztrwaniając zyski z pierwszej połowy handlu. Nasdaq zakończył drugą sesję z rzędu nieznacznie pod kreską.

Relacja cen złota do srebra to jedno z najstarszych zagadnień w świecie finansów. Oba kruszce pełniły funkcję pieniądza od czasów starożytnych. Oba świetnie się do tego nadają z tą różnicą, że złoto zawsze było znacznie cenniejsze. W przeszłości w różnych systemach monetarnych złoto było wyceniane 12-20- krotnie wyżej od srebra. Te starożytne przeliczniki były ustalane w sposób nieco „magiczny”, ale jakimś dziwnym trafem mniej więcej oddawały różnice w występowaniu obu metali w przyrodzie (mniej więcej w stosunku 17 do 1). Dziś uncja złota wyceniana jest na ok. 81 uncji srebra. A więc historycznie bardzo wysoko.

Dobra passa bitcoina skończyła się we wtorek. W środę i czwartek najpopularniejszą kryptowalutę spotkała bolesna korekta, która sprowadziła kurs niemal 19 proc. poniżej środowego maksimum. Dziś w nocy zadziałały jednak poziomy wsparcia, które podtrzymały rajd bitcoina w połowie lutego. Czy to już czas na wzrosty? Ostatni raz bitcoin przebywał w okolicach 10 000 dolarów tydzień temu. Wykonując chwilowy taniec wokół tego poziomu, ostatecznie udał się w kierunku północnym, zatrzymując się ostatecznie tuż pod poziomem 12 000 dolarów – wynika z danych publikowanych przez serwis Coinmarketcap. W ciągu ostatni dwóch dni najpopularniejsza kryptowaluta skorygowała swój lutowy rajd, który niemal podwoił jej wartość. Korekta na całkiem rozsądnym poziomie sięgnęła niespełna 19 proc. Wygląda na to, ze poziom w pobliżu 10 000 dolarów może okazać się kluczowy dla dalszego rozwoju sytuacji. A wzrostom sprzyja stosunkowo spokojna atmosfera wokół rynku kryptowalut.  O godz. 12:12 kurs bitcoina wynosi 10 145 dolarów – wynika z danych serwisu Coinmarketcap. Wartość całego rynku kryptowalut zbliża się ponownie do poziomu 450 mld dolarów. Podczas gdy 24-godzinna zmiana kursu bitcoina jest ujemna, to ethereum zyskuje już ponad 3 proc., a ripple i bitcoin cash ponad 1 proc. W dość spokojnym otoczeniu, jeśli chodzi o informacje dotyczące rynku kryptowalut, wyraźniej wybijają się wiadomości dotyczące emisji pierwszej krajowej kryptowaluty. Wenezuela zebrała ponad 4,78 mld juanów z emisji „petro”. Wenezuela nie była jedynym beneficjentem tego wydarzenia. Wzrosty zawitały także na kurs tokena o nazwie PetroDollar, którego wartość w ciągu dwóch dni wzrosła o 150 proc.

Ile może zarobić prezes spółki, która w swej historii nie wypracowała ani centa zysku? Która wprost ostrzega, że może w ogóle nie osiągnąć rentowności? I której akcje od czasu debiutu znajdują się w spadku swobodnym? Odpowiedź brzmi: 638 milionów dolarów. Takie łączne wynagrodzenie wypłacił sobie Evan Spiegel – prezes i założyciel (posiada 48,4 proc. głosów na WZA) spółki Snap Inc. znanej z aplikacji internetowej o nazwie Snapchat. Według danych firmy Equilar to trzecia najwyższa wypłata w historii USA. Więcej pieniędzy zarobił tylko Daniel Och. CEO własnego funduszu hedgingowego w latach 2007-08 wypłacał sobie po ok. miliard dolarów rocznie. Na zeszłoroczne wynagrodzenie pana Spiegela złożyło się 98 078 dolarów pensji zasadniczej oraz nagroda wypłacona w akcjach spółki warta 636,6 mln dolarów (wypłacana w ratach do 2020 r.) – przyznał Snap Inc. w sprawozdaniu przesłanym do amerykańskiej Komisji Papierów Wartościowych i Giełd (SEC). Oczywiście cała kwota została wrzucona w koszty działalności Snap Inc. Dodatkowo Evan Spiegel otrzymał 1,2 mln dolarów w formie „innych benefitów”, z czego połowa poszła na opłacenie prywatnej ochrony pana prezesa. Zasadniczo nie ma nic złego w tym, że publiczna spółka hojnie wynagradza swoich topowych menedżerów. Rzecz jasna pod warunkiem, że ci osiągają ponadprzeciętne wyniki. A tego w żaden sposób nie da się powiedzieć o Snapie. Internetowa spółka zadebiutowała na nowojorskim parkiecie 2 marca 2017 roku po cenie 24 dolarów za akcję. Dziś papiery Snapa warte są $17,51. To co prawda o połowę więcej niż jeszcze na początku lutego, ale zarazem o 27 proc. mniej niż na debiucie. Jednak na Wall Street wciąż są tacy, którzy wierzą, że Snapchat powtórzy sukces Facebooka i stanie się maszyną do zarabiania pieniędzy. Tyle że akcje Snapa warte będą więcej niż zero tylko tak długo, jak Snapchat pozostanie modny wśród użytkowników internetu. W tym kontekście znamienne jest wydarzenie z czwartku. Gdy celebrytka Kylie Jenner ogłosiła na Twitterze, że zrywa ze Snapchatem, a akcje Snapa przeceniono o 6 proc…

Znalezienie kompana do wypicia kielicha nigdy nie było tak proste. Wszystko za sprawą aplikacji stworzonej przez Polaków. Ich dzieło to projekt Bimber, który ułatwia poszukiwania partnera do „połówki”. Funkcjonowanie aplikacji Bimber jest zbliżona do wielu aplikacji randkowych. Przy czym w tym wypadku nie umawiasz się na randkę, a na spotkanie gdzie można napić się piwa lub innego alkoholu. Na spotkanie można się umawiać we dwójkę lub tworzyć duże imprezy. A wszystko zaczyna się od wybrania poszczególnych osób, dostępnych w aplikacji. Pokazuje się również jak duża odległość dzieli użytkowników. Może się okazać, że nawet sąsiad potrzebuje kumpla do napicia się. Po dokonaniu wyboru rozpoczyna się konwersacja, gdzie ustalane są szczegóły spotkania. Obecnie aplikacja jest dostępna tylko na telefony z systemem Android. Zatem właściciele iPhonów póki co wciąż pozostają z problemem braku kompana do kieliszka. Jednak według zapowiedzi twórców, aplikacja będzie również dostępna na telefony Apple’a prawdopodobnie w kwietniu tego roku.

Opracował: Sławek Sobczak