Pożegnaliśmy w sobotę redaktora Leszka Pieśniakiewicza. Dziennikarza pracującego w polonijnych mediach od 1988 roku, czyli od chwili, kiedy przyjechał do Chicago i związał się z tym miastem, a w szczególności ze środowiskiem polonijnym. Pracował najpierw w bardzo popularnym wówczas tygodniku Sport Review, a później w „Dzienniku Chicagowskim”, tygodniku „Alfa”, „Dzienniku Związkowym”, w „Super Expressie”, a także wydawanym przez siebie „Golu”.  Ostatnio prowadził internetowy portal „Meritum.us”. Współpracował również z programami radiowymi, publikował w polskich gazetach. Zanim wyjechał do Stanów Zjednoczonych, pracował w dzienniku sportowym „Tempo” i  w „Gazecie Krakowskiej”.  Dziennikarskiego, ale najpierw fotoreporterskiego bakcyla zaszczepił w nim jego ojciec Jerzy Pieśniakiewicz, znany wieloletni fotoreporter ukazującego się w Krakowie „Dziennika Polskiego”.

Wiadomość o śmierci Leszka, z którym łączyły mnie – tak mogę powiedzieć – przyjacielskie więzy od ponad 35 lat, zaskoczyła i do głębi wstrząsnęła. Sprawiła autentyczny ból, bo był dla mnie człowiekiem szczególnie bliskim, z którym spędziłem sporo czasu zarówno w Krakowie, jak i później w Chicago, gdzie na początku mojego pobytu w Ameryce był dla mnie jakże życzliwym przewodnikiem. Zresztą, komu Leszek nie okazywał życzliwości, komu odmówił pomocy? Leszek jak najbardziej pasował do słów Świętego Jana Pawła II, który podkreślał, że człowiek jest wielki nie przez to, co posiada, lecz przez to, czym dzieli się z innymi. Bo właśnie Leszek – jakby nie przystając do polonijnego mitu – potrafił dzielić się z innymi wszystkim, co posiadał. Pomocną dłoń wyciągał do każdego, kto zwracał się do niego o pomoc.  Był człowiekiem, którego nie dało się nie lubić. Dlatego nie miał wrogów, co w dzisiejszym świecie jest zjawiskiem wręcz niespotykanym…

Leszek był fanem i znawcą sportu, jakich niewielu. Posiadał ogromną wiedzę o piłce nożnej, hokeju i o koszykówce. Wspólnie obejrzeliśmy z miejsc prasowych kilkadziesiąt meczów NHL, NBA i MLS. Obsługiwaliśmy piłkarskie mistrzostwa świata w 1994 roku. Ale oprócz rozwijania zawodowych pasji, rozegraliśmy w jednej drużynie dziennikarskiej – najpierw dziennikarzy krakowskich, a potem także polonijnych w Chicago – dziesiątki niezapomnianych meczów. Nawet udało się zdobyć mistrzostwo Polski! Leszek stał na bramce, popisując się odważnymi i brawurowymi interwencjami. Na boisku pokazywał charakter prawdziwego sportowca i szlachetnego człowieka, który zawsze postępował fair. A w dziennikarskiej pracy był równie rzetelny, solidny, kompetentny, wiarygodny.

A mimo to przecież często niedoceniany. Dopiero teraz uświadomiliśmy sobie, jakiego pokroju był człowiekiem i profesjonalistą. Dopiero teraz, gdy zaledwie od kilku dni nie ma go już pośród nas. Zresztą, to jeszcze do mnie nie dociera. Przecież Leszek to mój rówieśnik, starszy zaledwie o kilka miesięcy. Nigdy nie uskarżał się na zdrowie, a ostatni raz u lekarza był podobno 30 lat temu. Ale jednocześnie wiem, że chyba palił trochę za dużo papierosów…

Odszukałem stare fotografie. Te z Krakowa, Wiednia, Chicago, Los Angeles. Zdjęcia z  meczów, które razem oglądaliśmy lub sami występowaliśmy w nich na boisku. Ze wspólnych imprez, w których uczestniczyliśmy oraz spotkań, podczas których cieszyliśmy się codziennymi sukcesami i wymienialiśmy opinie nade wszystko na sportowe tematy. Także po moim powrocie z Chicago do Polski wielokrotnie toczyliśmy długie dysputy telefoniczne bądź przez skype’a. Współpracowaliśmy ponadto  przy mundialowych publikacjach oraz przy wydawanym przez niego „Golu”.

Leszku, zawsze mieliśmy wiele wspólnych tematów, ale oczywiście najwięcej miejsca zajmowała piłka nożna. Żywo interesowałeś się losami ulubionej Wisły Kraków, więc przy każdej okazji musiałem Ci składać relacje z meczów „Białej Gwiazdy”. Wspólnie fascynowaliśmy się futbolowym geniuszem Leo Messiego i magiczną grą Barcelony. Niestety, finał tegorocznej Ligi Mistrzów będziemy oglądać już z innych pozycji. I – niestety – po ostatnim gwizdku sędziego nie wymienimy już swoich uwag. O niepowtarzalnych dryblingach Messiego i nieprawdopodobnych interwencjach – według Ciebie – najlepszego bramkarza Gianluigiego Buffona, który stanie naprzeciwko Argentyńczyka w bramce Juventusu. Bo to właśnie jedenastka z Turynu sprawiła ogromną niespodziankę, eliminując w półfinale faworyzowany Real Madryt… Niestety, na próżno będzie mi czekać na sygnał Twojego telefonu z Chicago…

Leszku, nie miałeś lekkiego życia, choć wiem, że wielu krakusów zazdrościło Ci pobytu w Ameryce. Jak mało kto, ja  wiem z iloma codziennymi problemami musiałeś się borykać. Ale nigdy nie użalałeś się nad swoim losem, nie traciłeś optymizmu. Wierzę, że Twoje zasługi i dobroć zostały już docenione w lepszym świecie.

Drogi Przyjacielu, odpoczywaj w pokoju!

Marek Latasiewicz

 

Zdjęcia z pogrzebu red. Leszka Pieśniakiewicza.