Po nieco zaskakująco emocjonującym spotkaniu nasze Blackhawks pokonały wczoraj późnym wieczorem Arizona Coyotes na ich terenie. Na tafli hali w Glendale na przedmieściach Phoenix chicagowianie w bólach wymęczyli wygraną w piłkarskich rozmiarach 2:1.
W ogólnym rozrachunku liczy się jednak głównie komplet punktów, a te musimy zaksięgować w dorobku podopiecznych Joela Quenneville. Dodajmy – jakże cennych punktów, bo sytuacja w końcówce sezonu regularnego robi się szalenie ciekawa, a walka o playoffs jest pasjonująca.
Tak zresztą, jak czwartkowa konfrontacja Coyotes – Blackhawks, wszak trzymała do ostatnich sekund regulaminowego czasu gry w ogromnym napięciu. Woli walki i determinacji było z obu stron maksymalnie dużo. Gorzej było ze skutecznością naszych graczy oraz czysto sportową postawą miejscowych. Ostry, fizyczny hokej w wykonaniu Coyotes raz za razem był niestety okraszany brutalnymi, a nawet wręcz chamskimi faulami. Zespół z Arizony legitymuje się 3. najgorszym dorobkiem punktowym w skali całej ligi. Walczy już o czapkę gruszek, jako że playoffs ma praktycznie z głowy. I w tym kontekście dzikie taranowanie rywali zakrawa na poczynania z premedytacją, brzydkie próby eliminowania fizycznego konkretnych graczy przeciwnika. A może tu chodzi o stare porachunki na linii Phoenix – Chicago?
Inna sprawa, że nasze asy niechcący zachęcają konkretnych słabszych od siebie przeciwników do faulowania bez opamiętania. Niby wczoraj oba gole Blackhawks zdobyły podczas gry w przewadze liczebnej (Andrew Shaw i Brad Richards) tyle tylko, że minut, kiedy chicagowianie mieli “power play” było w sumie 16, z kolei rywale w przewadze grali aby 2 i pół minuty (dwie kary po 2 minuty, ale druga na 38 sekund do końca 3. tercji). Stąd wręcz żałosna skuteczność w tych newralgicznych teoretycznie okresach gry poniekąd zachęca słabszych technicznie oponentów do nie zważania na przepisy, jako że widzą, iż Hawks po prostu na dzień dzisiejszy nie potrafią wykorzystywać przewagi liczebnej.
Poza właśnie tą pietą achillesową naszemu zespołowi trudno było wczoraj coś zarzucać. Niesamowita determinacja, ogromna wola walki, absolutna dominacja na tafli, tylko ta… skuteczność. Dramatycznie mizerna, stąd męczarnie do ostatniej chwili. I nawet wyśmienita dyspozycja golkipera Coyotes Mike’a Smitha nie może być usprawiedliwieniem na uzyskanie zaledwie dwóch goli na 44 strzały w światło jego bramki. Nawiasem mówiąc, gdyby nie czujność Corey’a Crawforda to wygrana Blackhawks mogła nie być wcale taka oczywista. W całym spotkaniu nasz bramkarz nie popełnił bowiem ani jednego błędu.
Na koniec trochę o sympatycznym akcencie z wczorajszej potyczki w dalekiej Arizonie. Na trybunach hali w Glendale zasiadło 17.534 widzów, z tego większość stanowili kibice Hawks. A za ich sprawą nasz zespół miał bardziej żywiołowy doping niż podczas meczów u siebie, w United Center. Dziwne, a jednak prawdziwe…
* ARIZONA COYOTES – CHICAGO BLACKHAWKS 1:2 (1:1, 0:0, 0:1)
1:0 Rieder (11. gol w sezonie) asysty: Arcobello i Gagner 4.53 min.
1:1 Shaw (10., podczas gry w przewadze) asysty: Keith i Hossa 8.10 min.
1:2 Richards (10., podczas gry w przewadze) asysty: Versteeg i Teravainen 52.49 min.
Strzały na bramkę: 44-18 na korzyść Hawks.
Leszek Zuwalski
meritum.us