Każde miasto ma swoją sportową legendę, postać, która jednoznacznie kojarzy się z aglomeracją.
Tak jest w Polsce gdzie Wrocław to Mieczysław Łopatka, Chorzów to Gerard Cieślik, a Warszawa to Lucjan Brychczy. Legend może być w dużym mieście oczywiście więcej, nasze Chicago kojarzy się i z Michaelem Jordanem, i z Mike’em Ditką, ale i kilkoma innymi słynnymi postaciami ze świata footballu, hokeja, baseballu i koszykówki. Zmarły kilka dni temu w Chicago Ernie Banks był jednak wyjątkiem. Choć urodził się prawie dokładnie 84 lata temu w Teksasie to od września 1953, gdy podpisał kontrakt z Chicago Cubs, został (choć na dobrą sprawę mieszkał w Los Angeles) ulubionym obywatelem naszego miasta do ostatnich swoich dni. Grał w zespole z Wrigley Field 18 lat, dorobił się sportowego pseudonimu „Mr Cub”, co w połączeniu z faktem, iż to jego pomnik stoi przed stadionem czyni go Jedynym i Niepowtarzalnym.
Grał w latach powojennych – najlepszych dla baseballu, czołowi zawodnicy byli wówczas traktowani jak bogowie, a „pała” do strajku zawodników w 1981 r. była sportem numerem 1 w Ameryce. Nie był tak dobrym graczem jak Babe Ruth, a zawodową karierę rozpoczął gdy takową właśnie zakończył inny gigant tego sportu Joe DiMaggio, ale miał szczęście rywalizować z najbardziej znanym sportowcem polskiego pochodzenia czyli ze Stanem Musialem.
Tu muszę Państwu opowiedzieć pewną historię z początku lat 90. gdy jako operator telewizji Polvision czekałem na rozpoczęcie polonijnej imprezy w hallu White Eagles w Niles. Usiadł koło mnie starszy pan i zagaił rozmowę straszną polszczyzną, a że był to początek mojej drogi amerykańskiej odpowiadałem mu równie szkaradnym angielskim i opowiadałem miłemu człowiekowi o Polsce gdy ten próbował mi coś tłumaczyć o miejscowej odmianie palanta, o której nie miałem żadnego pojęcia. Po kwadransie zaczęła nadciągać rzeka gości, część z nich stanęła niedaleko nas i wpatrywała się w nas pokazując palcami. Gdy nadszedł ze swoją świtą prezes Edward Moskal starszy pan nadzwyczaj lekko poderwał się by przywitać szefa PNA, który z atencją ściskał prawicę jak się okazało Stana the Man, bo tak nazywano Musiała, jednego z najlepszych baseballistów w historii tej gry. Chwilę później nadszedł Dan Rostenkowski, człowiek wszechmocny, przez 36 lat senator Stanów Zjednoczonych, szef komisji finansów Kongresu, który tak jak prezes KPA najchętniej klęknąłby przed skromnym staruszkiem. Po chwili robieniu sobie zdjęć z gościem nie było końca, a ja zrozumiałem czym jest baseball dla Amerykanów. Od tej pory nigdy nie zaśmiałem się z „pały”, choć do dziś nie jestem fanem tej dyscypliny.
I tak jak DiMaggio to Nowy Jork, a Musiał to St. Louis, Banks został w Chicago symbolem miasta. Doszło do tego, że 15 sierpnia 1964 r. burmistrz “Wietrznego Miasta” ustanowił Ernie Baks Day, w 1977 r. wybrano go do Galerii Sław Baseballu, a pięć lat później zastrzeżono jego numer (14), czego przed nim Cubs nie robili. Banks nigdy nie zmienił barw klubowych, jego 512 home runs to wyczyn nie lada, wybrany dwukrotnie najlepszym zawodnikiem National League (MLB składa się z dwóch lig, National i American, mistrzowie grają o mistrzostwo świata jak nazywany jest mecz finałowy) jedyny raz zdobył Złotą Rękawicę, a 14 razy uczestniczył w meczach All Stars. Doceniając osiągnięcia na boisku i poza nim w marcu 2008 przed stadionem Cubs – na rogu ulic Clark i Addison – stanął posąg „Mr. Cub” przedstawiający Banksa gotowego na uderzenie piłki. W tym samym roku wielki fan Cubs, wokalista Pearl Jam Eddie Vedder zaprezentował piosenkę „All The Way” o Chicago Cubs jako przyszłym mistrzu MLB, co jak wiemy ostatnio przydarzyło się w… 1908 roku. Utwór trwa trzy i pół minuty, w tekście jest nawiązanie do ulubionego zwrotu Banksa: „Let’s play two!”, a w refrenie mamy: ” Yeah, someday we’ll go all the way” i oby się sprawdziło.
Banks nie był pierwszym afroamerykańskim graczem w MLB, kilka lat przed nim Brooklyn Dodgers zatrudnili Jackiego Robinsona, ale dopiero w 1959 roku wszystkie kluby w lidze miały w swoich składach czarnoskórych graczy. Po zakończeniu kariery był ambasadorem Cubs, założył fundację charytatywną i został pierwszym w USA czarnoskórym dealerem Forda. Próbował sił na wielu polach, w 1962 r. nie został radnym Chicago co go zniechęciło do polityki. Umiejętnie za namową samego Wrigley’a inwestował swoje oszczędności, a w 2013 r. dostał tak jak wcześniej Stan Musiał i Joe Di Maggio prezydencki Medal Wolności – najwyższe odznaczenie cywilne Stanów Zjednoczonych nadawane za szczególny wkład w dziedzinie bezpieczeństwa lub narodowych interesów USA, pokoju światowego, kultury, jak również znaczących dokonań w sferze publicznej lub prywatnej.
Banks był kilkakrotnie żonaty, ma kilkoro dzieci, ale jeszcze w 2008 r. z Liz Elizey adoptowali dziewczynkę. Banks miał także przydomek „Mr. Sunshine” co wiele tłumaczy, otwarty na świat i pełen optymizmu był synonimem szczęśliwego sportowca choć przyszło mu zacząć karierę w trudnych czasach segregacji rasowej. Dlatego pojutrze gdy odbędą się uroczystości pożegnalne idola Ameryki lat powojennych żegnać będą nieprzebrane tłumy. Ludzie o różnych odcieniach skóry pożegnają wielką postać światowego sportu, której udało się osiągnąć bardzo dużo, którego rodzice (ojciec skończył trzy klasy, matka sześć) gdy rodził się w Dallas 31 stycznia 1931 roku nie spodziewali się, iż właśnie na świat przyszedł człowiek, którego zdjęcie będzie wisiało nad łóżkiem milionów chłopców nie tylko w Stanach Zjednoczonych…
A swoją drogą czyje odejście w tym mieście zainteresowałoby polską gazetę na tyle by zamieścić choćby krótką notę wspominkową? Pewnie jak PAP napisze to wydrukują…
Sławomir Sobczak
meritum.us
foto: latimes.com