PAP: Był Pan niedawno gościem 3. Przeglądu Najnowszych Filmów Polskich we Lwowie. Pokazywano w jego ramach film „Jack Strong”, w którym zagrał Pan Zbigniewa Brzezińskiego, ale także takie produkcje jak „Wałęsa. Człowiek z nadziei” czy nieco starszy obraz „Człowiek z marmuru”. Idea organizatorów Przeglądu jest taka, by zapewniać dostęp do kultury polskiej rodakom mieszkającym we Lwowie i – poprzez polskie kino – pokazać Ukraińcom nasz kraj. Czy to dobra metoda na pokazanie Polski?
Krzysztof Pieczyński: Festiwale służące wymianie kulturalnej generalnie są zjawiskiem bardzo pozytywnym i potrzebnym. Dzięki nim ludzie poznają się wzajemnie – nie tylko poprzez wytwory ich pracy, ale fizycznie. Twórcy filmów i widzowie – w tym przypadku ukraińscy – stykają się ze sobą. Każdy taki festiwal pozwala więc poznać drugi kraj. A człowieka, którego poznajemy, trudniej nam nie lubić, trudniej się go bać. Przełamujemy więc bariery. To najszlachetniejsze z oddziaływań kultury – filmu, kina, teatru, muzyki. Natomiast to, w jakim stopniu kino pokazywane na Przeglądzie we Lwowie pokazuje naszą rzeczywistość, to już zupełnie inna para kaloszy.
PAP: Dlaczego?
K.P: Na tym festiwalu pokazano to, co najlepiej reprezentuje polskie kino na przestrzeni ostatniego roku czy dwóch. Nie sądzę, by można było zrobić lepszy wybór z tej prostej przyczyny, że nie ma z czego wybrać. Filmy pokazywane we Lwowie reprezentują współczesne polskie kino i bardzo wąski aspekt życia w Polsce. Nie są refleksją nad tym, co faktycznie można byłoby nazwać współczesną Polską i nie są esencją spraw, którymi żyją Polacy. Są świadectwem tego, co myślą o naszej rzeczywistości polscy twórcy. Jeżeli natomiast popatrzymy na ten Przegląd również jak na retrospektywę – za sprawą choćby wspomnianego „Człowieka z marmuru” czy „Człowieka z żelaza”, filmów które powstały jeszcze w Polsce komunistycznej – to jest inna rzecz. Powiem tak: z jakichś powodów Martin Scorsese wybierając 60 najlepszych polskich filmów, zakończył swoją listę na tych sprzed roku 1989. Myślę, że niewystarczalność polskiego kina i sztuki w ogóle bierze się z małpiej potrzeby kalkowania. Jest to słabość, za którą płaci całe społeczeństwo, gdyż jest uczone, że kopia to oryginał. Sami twórcy nie rozpoznają tego, więc za chwilę polski widz uwierzy w to kłamstwo.
PAP: Wielu ukraińskich uczestników tego Przeglądu, wybierając filmy typu „Jack Strong” czy „Człowieka z marmuru”, szukało inspiracji i nadziei na to, że w ich kraju również – jak w Polsce – może coś się zmienić. Czy sztuka może tak zadziałać?
K.P: Kilka rewolucji w historii świata zaczęło się od spektaklu czy opery. Nie bez przyczyny też cenzura w komunie tak gnębiła twórców. Robiono to po to, by stłumić wartości duchowe, do których odwołuje się sztuka. Jeśli człowiek jest silny duchowo, to jego wolności nie można zniszczyć. Dlatego też na przykład funkcja Kościoła w Polsce w PRL-u była odmienna od obecnej. Ale to były inne czasy. Kino może wzmocnić ducha, ale czy Ukraińcy znajdą w naszych filmach jakieś wskazówki – nie wiem. Filmy, o którym mówimy, są po prostu zapisem tego, co się w Polsce wydarzyło.
PAP: Na lwowskim przeglądzie miał Pan własną prelekcję o tym, czym się Pan zajmuje oprócz aktorstwa i poezji. Mówił Pan o fizyce kwantowej, o filozofii. Skąd u Pana takie zainteresowania?
K.P.: Próbowałem podczas tego mojego spotkania we Lwowie powiedzieć coś takiego: jeżeli ludzie dostaną od swoich duchowych nauczycieli kromkę chleba, to ta kromka chleba zaspokoi ich największy głód, ale też sprawi, że nie są już głodni i nie szukają. Tymczasem do drzwi niewidzialnego świata trzeba się dobijać. Zaczyna się do nich dobijać człowiek, któremu znane sposoby życia nie gwarantują przeżycia i musi znaleźć inne. Najczęściej jest to wyższa wartość duchowa. Trzeba przejść wiele etapów, by dojść do pogłębionej perspektywy. Tak było u mnie, stanąłem wobec sytuacji, która mnie przerosła i musiałem znaleźć coś, co wypełni straszną dziurę.
PAP: Tą sytuacją, która Pana przerosła, był przed laty wyjazd do Stanów Zjednoczonych…
K.P.: Tak, wyjeżdżałem wtedy jako 28-latek z komunistycznej Polski. Mimo swojego wieku osiągnąłem już wtedy bardzo dużo jako aktor. Byłem spełniony, w ciągu pierwszych lat zawodu zagrałem bardzo dużo pięknych ról. Zza żelaznej kurtyny wyjechałem jednak do wysokiej cywilizacji, gdzie wszystko było inne. Wcześniej przez miesiąc pracowałem jak niewolnik w Niemczech i ten miesiąc dał mi wszystko, co wiedziałem wtedy o tzw. Zachodzie, czyli niewiele. Czułem się w Stanach, jakbym uczył się chodzić. Przez pierwszy rok miałem do czynienia z tysiącem rzeczy, których nie wiedziałem. Byłem dorosły, a czułem się jak niemowlę. W takich warunkach można się załamać.
PAP: Wielu ludzi faktycznie się załamuje.
K.P.: Bo ich dusze nie przyjmują wyzwania. Nie dają swoim duszom możliwości sięgnięcia poza coś, co ich przerasta. Codziennie każdy z nas staje wobec rzeczywistości, którą można rozwiązywać według znanych wzorców. W pewnym momencie stajemy się wręcz ich niewolnikami. W momencie, gdy próbujemy je przełamać – poprzez np. wyjazd albo zmianę w życiu – zderzamy się z czymś, co przekracza nasze możliwości. Dopiero wtedy tak naprawdę zaczyna do nas mówić dusza, która w swojej istocie ma pierwiastek nadprzyrodzony. Nie działa tak jak umysł czy ciało; nie postrzega jak nasze zmysły. Gdy – mierząc się z czymś – robimy krok nad przepaścią, wierząc, że coś nas podniesie, zaczynamy rozmowę z nią. Aby dusza mogła nam pomóc musimy skazać się na sytuację, w której nasze ludzkie, znane nam mechanizmy, wiedza o życiu, nie sprawdza się, nie działa.
PAP: Pan ten krok nad przepaścią zrobił.
K.P.: Tak, przez cały pobyt w Stanach codziennie potrzebowałem tej nadprzyrodzonej pomocy, by przetrwać dzień. Potem okazało się, że nawet nie znając dobrze angielskiego, byłem w stanie wyrwać coś dla siebie, bo tak bardzo pragnąłem. Dlatego zacząłem grać w teatrze, filmie. Dzięki temu też powstały wszystkie moje późniejsze książki. Zacząłem mówić swoim językiem, kiedy zawiodło mnie wszystko, co rozumiałem. Z tego wypływa bardzo głęboka nauka. Wszystko, co próbujemy o życiu powiedzieć, to jak próbujemy je definiować okazuje się, że nie przedstawia istoty rzeczy. Mamy rozum, w którym zapisane są obrazy i symbole, połączone z uczuciami, emocjami, doświadczeniem. Patrząc na coś, poprzez nie rozpoznajemy świat. Ale czasem w życiu dzieje się tak, że nasza świadomość wprowadza coś, co łamie wszystko, czegośmy się w życiu do tej pory nauczyli. Coś, co wysadza nas z siodła, jest dla nas kompletnym zaskoczeniem. Tak właśnie było ze mną. Wtedy zacząłem szukać odpowiedzi na wiele pytań, wiedzy poza tą powszechnie dostępną.
PAP: Zaczął pan zgłębiać filozofię, fizykę kwantową, ale też wiedzę starożytnych Egipcjan, mitologię, badać naturę snu, o której Pan opowiadał. Wykorzystuje Pan tę wiedzę, choćby z zakresu fizyki, gdy pisze wiersze?
K.P.: Tak, bo jest to niezwykła nauka, która jawi się wręcz jako sztuka. Może być też poezją. Poziom abstrakcyjnego myślenia fizyków kwantowych, poszukiwanie odpowiedzi dotyczących konstrukcji wszechświata i tego, jak się tworzy materia, co jest tak naprawdę największą tajemnicą, jest ogromny.
PAP: Przy okazji lwowskiego przeglądu miał Pan okazję zwiedzić Lwów, poczuć jego klimat. Jakie wrażenia Pan z niego wywiózł?
K.P.: Miasto jest większe, niż myślałem, piękniejsze, niż myślałem, a całe jego fragmenty są nawet wspanialsze niż zakątki Krakowa, do którego Lwów często bywa porównywany. Spędziłem tam trzy dni i będąc na przykład na rynku, nie odczuwałem tego, że na Ukrainie jest bardzo trudna sytuacja. Był wprawdzie taki moment, pierwszego dnia we Lwowie, gdy czułem jakiś ciężar w ludziach – zapewne za sprawą pierwszego kontaktu z energią tego miejsca. Ale później to wrażenie minęło. Na pewno jest duży potencjał turystyczny w tym mieście i pewnie – gdy sytuacja na Ukrainie się uspokoi – będzie ono żyło z turystów. Piękne we Lwowie jest na przykład to, obowiązuje w nim zasada starych miast, takich jak właśnie Kraków czy Paryż – jak wiem, gdzie jest rynek, mam punkt orientacyjny, to się w nim nie zgubię. Mam również nadzieję, że to miasto nie nazbyt podporządkuje się turystom i zachowa swój nastrój. Chodzi o szczegóły – takie jak choćby bruk na rynku. Ten we Lwowie jest niewygodny do chodzenia, nierówny, ale stary, klimatyczny. W Krakowie wymieniono go na wygodną, równą kostkę.
PAP: Podobno, jak się już raz do Lwowa pojedzie, to się do niego wraca. Pan wróci?
K.P.: Żeby do jakiegoś miejsca wrócić, podobno trzeba zostawić coś – koniecznie przypadkiem – w hotelu. Sprawdziło mi się to w Rzymie – zostawiłem tam ładowarkę telefoniczną i wróciłem (śmiech). Czy wrócę do Lwowa? Mam nadzieję. I mam również nadzieję, że będzie to już wtedy miasto w kraju, w którym panuje pokój.
Z Krzysztofem Pieczyńskim na festiwalu we Lwowie rozmawiała Katarzyna Kownacka, Polska Agencja Prasowa
foto: PAP / Stach Leszczyński