Gdzie te chłody?
Tak jak jedna jaskółka nie czyni wiosny – tak jeden, dwa dni chłodów nie zwiastują jeszcze nadejścia zimy. A to wieszczyli co bardziej nerwowi i nadmiernie panikujący przedstawiciele wielu, także polonijnych, mediów.
Wprawdzie i w tym roku Indianie już zbierają chrust co niechybnie świadczy o nadchodzeniu – jak zawsze – bardzo mroźnej zimy, ale jakoś aura robi coraz psikusa różnego autoramentu przepowiadaczom pogody. W najbliższą sobotę słupki termometrów mają wskazywać 82(!) stopnie Fahrenheita (blisko 28 st. Celsjusza!) czyli czeka nas niemal upał jesienią.
O tym, że do zimy jeszcze daleko mogą najdobitniej świadczyć wcale nie znikające komary. Co najgorsze – wciąż kąsające. A w tym wypadku rzeczywiście można nieco panikować, jako że te insekty przenoszą śmiertelnie groźną chorobę. W ostatnich dniach stanowy Departament Zdrowia odnotował 15 zachorowań na wirus Zachodniego Nilu, w dwóch przypadkach zakończyło się to niestety tragicznie. Mianowicie dwie starsze kobiety (w wieku 70 i 80 lat) zmarły w wyniku powikłań po ukąszeniu przez komary.
Rok temu wirus ten zabił w Chicagolandzie 11 osób, a odnotowano w sumie 117 zakażeń.
Przedwyborcza wojna
Potyczka kampanijna przed wyborami na gubernatora stanu już nie nabiera rumieńców, teraz propagandowa konfrontacja Pata Quinna z Brucem Raunerem przeobraziła się w prawdziwą wojnę.
Z każdym tygodniem iskrzyło coraz bardziej i w końcu obaj główni kandydaci do objęcia najważniejszego stanowiska w Illinois wytoczyli najcięższe działa. Walka jest doprawdy bezpardonowa, jako że starający się o reelekcję Quinn rozpoczął kampanię negatywną. Czyli ten czołowy polityk Partii Demokratycznej rzadziej koncentruje się na wskazywaniu własnych osiągnięć czy nakreślaniu planu na przyszłość a próbuje zniechęcać potencjalnych wyborców do osoby Raunera. Jak choćby poprzez prezentację stanu zamożności oponenta reprezentującego Partię Republikańską. Niezbyt etyczne to metody, no ale kto by się przejmował szczegółami, gdy na horyzoncie jawi się fotel gubernatora. Dla pierwszego to bój o pozostanie w nim, z kolei usadowienie tamże pretendenta oznaczałoby raczej na pewno gruntowną zmianę polityki gospodarczej i socjalnej na Ziemi Lincolna.
Zdaje się, iż Rauner podniósł rzuconą przez Quinna rękawicę i zaczął stosować podobną metodę. Gdy dziś aktualny gubernator z dumą zakomunikował, że stopa bezrobocia w Illinois spadła w sierpniu br. do 6,7 proc. i jest to najlepszy wskaźnik w tej materii od 30 lat jego oponent natychmiast zripostował. Rauner wręcz wykpił manipulowanie suchymi liczbami, jakoby poziom ten został osiągnięty za sprawą wygaśnięcia terminów pobierania zasiłków przez całą masę bezrobotnych i zrezygnowania przez rzeczonych z poszukiwania nowego zatrudnienia. Po prawdzie faktem niezbitym jest, że zwykle czysta statystyka bez aneksu zakłamuje rzeczywistość.
Innym aspektem zażartego pojedynku są podchody sondażowe. Teoretycznie na finalny rezultat nie powinny mieć wpływu jakiekolwiek badania ankietowe. W praktyce jednak jest to znacząca oręż w batalii. Stąd też często rezultaty sondaży są zależne od tego, kto zleca badanie. Na dzień dzisiejszy ponoć Quinn ma minimalną, wszak kilkuprocentową, przewagę nad Raunerem. Poczekajmy jednak na wyniki wyrywkowych ankiet, gdy zlecą badania republikanie.
Sondaże mają czasami kardynalne wręcz znaczenie, jako że tradycyjnie duża część wyborców do końca jest niezdecydowana, na kogo oddać głos. I sugeruje się opinią większości. A przy wyrównanej walce właśnie ta grupa może stanowić języczek u wagi.
Nowa odmiana kultu jednostki
Prezydent Barack Obama jeszcze nie zakończył swojej drugiej prezydentury, jeszcze nie wiadomo jak zostanie przez Amerykę oceniony u już stawia mu się pomniki różnego rodzaju.
O ile lada chwila mające powstać biblioteka i muzeum jego imieniem to rzecz naturalna, bo i każdy prezydent Stanów Zjednoczonych jest w ten sposób honorowany to już nazywanie szkół czy ulic bądź innego rodzaju obiektów użyteczności publicznej wszystkim co wiąże się z nazwiskiem Obama zdaje się być lekką przesadą. Kult jednostki znany jest w najnowszej historii świata, jakkolwiek ten nadmiernie rozbudowany – i co za tym idzie: mocno irytujący – kojarzony do tej pory był co najwyżej z Sowiecką Rosją Stalina, Północną Koreą Kimów czy choćby Albanią Hodży. Ale żeby w Ameryce? Zdaje się, iż nadgorliwi lizusi z naszego miasta nieco przesadzili nazywając gimnazjum w Park Forest imieniem Pierwszej Damy, czyli Michelle Obamy. Tu chyba wziął górę element ograniczonej wyobraźni, bo i trudno założyć, że ktokolwiek kierował się wymienionymi wyżej żałosnymi protoplastami. Ciekawe, ale w tym samym czasie nazwano imieniem Baracka Obamy szkołę w Chicago Heights. W tym wypadku można jednak zrozumieć uhonorowanie aktualnego przywódcy supermocarstwa. Jakby nie było, jest i pozostanie na zawsze pierwszym czarnoskórym prezydentem Stanów Zjednoczonych. Ale żeby nazywać obiekty imieniem jego małżonki? Z jakiego powodu? Może dlatego, że propaguje wśród amerykańskich dzieci zdrowe odżywianie? Notabene jej tak chwalony powszechnie, dotyczący tegoż program dawno zbankrutował, bo i kilkulatkowie nie wykazali krzty zrozumienia dla starań pani Michaliny mając w głębokim poważaniu jadłospis przez nią zaordynowany.
Nie pozostaje nam nic, tylko czekać jak na południowej stronie Chicago jakieś przedszkole lub choćby plac zabaw dla najmłodszych zostaną nazwane imionami córek pana prezydenta. A co? Mali Ann i Natashy też należy się uhonorowanie. Przecież to latorośle prezydenckiej pary.
Tekst i zdjęcie
Leszek Pieśniakiewicz
meritum.us