Śmierć Jamesa Foley’a wstrząsnęła amerykańską opinią publiczną, jednak wciąż nie ma decyzji odnośnie odpowiedzi, jaką USA powinny udzielić islamistom.

Coraz częściej odzywają się głosy, że Państwo Islamskie jest największym od lat zagrożeniem dla bezpieczeństwa w regionie i dla interesów Stanów Zjednoczonych, dlatego należy rozważyć większe zaangażowanie zbrojne. Do zdecydowanej rozprawy z islamistami w Iraku i Syrii wezwał wpływowy w kręgach politycznych emerytowany amerykański generał, były dowódca wojsk NATO w Afganistanie, John Allen. Zwracając się do prezydenta Obamy napisał na poświęconym tematom obronności portalu „DefenceOne”, że trzeba działać szybko, „porażając system nerwowy” islamistycznej organizacji, by potem „rozbić ją na kawałki”.

Prezydent w zdecydowanych słowach potępił zabójców Foley’a, jednak na razie nie zapowiedział żadnych działań, które mogłyby wskazywać na powrót amerykańskich sił zbrojnych do Iraku. Idea taka jest bardzo niepopularna w społeczeństwie, które krytycznie ocenia skutki zaangażowania się USA w konflikty w Iraku i Afganistanie. Na razie wiadomo jedynie o wysłaniu w rejon walk ok. 300 amerykańskich doradców (tym eufemizmem określa się często żołnierzy służb specjalnych), których liczebność w najbliższym czasie nie będzie raczej zwiększana.

Zdaniem prezydenta najważniejszą formą wpływania na sytuację militarną będzie wspieranie zbrojnej opozycji w Syrii i sił kurdyjskich w Iraku. Nie podjęto jednak ostatecznych decyzji co do dalszych działań. Trwają na ten temat dyskusje wśród przedstawicieli najwyższych władz. Sekretarz stanu tuż po zabiciu Foley’a powiedział, że „ISIS musi zostać zniszczone”.

W podobnie „jastrzębim” tonie wypowiadali się sekretarz obrony Chuck Hagel i szef połączonych sztabów sił zbrojnych, gen. Martin Dempsey. Depmpsey przyznał jednak, że koncentrowanie się tylko na obszarze Iraku jest nieskuteczne, bo islamiści, dla których granica nie istnieje mogą łatwo uciekać i przegrupowywać się w Syrii.

Problemem pozostaje kwestia stabilności władz w Bagdadzie i zdolności operacyjne irackiej armii. Sytuacja polityczna zaczęła się poprawiać po ustąpieniu wywołującego konflikty premiera al Malikiego i powrocie polityków kurdyjskich do udziału we władzach centralnych.

Amerykanie mają jednak bardzo krytyczną opinię na temat irackich sił zbrojnych, które mimo długotrwałego szkolenia i kosztownego wyposażania poszły w czerwcu w rozsypkę po ataku zaledwie kilkunastu tysięcy islamistów. Armia dla zademonstrowania woli walki zaangażowała znaczne siły dla odbicia miasta Tikrit, a mimo to do dziś nie jest w stanie posunąć się naprzód.

Na razie Amerykanie kontynuują przede wszystkim naloty na pozycje dżihadystów. Od 8 sierpnia liczba misji lotniczych zbliża się już do stu; tylko w środę samoloty amerykańskie zaatakowały osiem razy. Analitycy wojskowi zauważają, że to zbyt mało, by rozstrzygnąć sytuację na froncie, tym bardziej, iż lotnictwo angażuje się tylko w dwóch obszarach: wokół wciąż zagrożonej tamy pod Mosulem i na drogach dojazdowych do dużych miast kurdyjskich.

Poza działaniami militarnymi Departament Stanu podjął kroki mające na celu osłabienie wsparcia dla IS. Amerykanie zażądali od władz Kataru i Turcji skuteczniejszej kontroli przepływów finansowych, bowiem istnieje poważne podejrzenie, że organizacja obchodzi zakazy i nadal jest w stanie zdobywać wsparcie finansowe od islamistów zza granicy.

Jarosław Giziński

rp.pl

foto: dailymail.co.uk