Wojna hybrydowa Rosji z Ukrainą to już przeszłość. Władimir Putin zdecydował się na otwartą agresję na wschodzie Ukrainy, śląc na terytorium niepodległego państwa konwój zbrojny.

Rosyjskie wojska nieraz już przekraczały granicę w ostatnich miesiącach, lecz ze sprzętu wojskowego ścierano znaki Armii Czerwonej.

Tym razem na rosyjskich pojazdach widoczne były tabliczki identyfikacyjne świadczące o tym, że nie podróżują nimi zielone ludziki. Tym samym Kreml przekroczył wydawałoby się nieprzekraczalną linię w konflikcie na Ukrainie.

Zachód potępia prowokację, ale nie zamierza ostrzej reagować. A to dlatego, że nie jest ona najprawdopodobniej wstępem do zakrojonej na szeroką skalę inwazji na wschodnią Ukrainę. Byłby to scenariusz najgorszy z możliwych.

Sama prowokacja była zresztą do przewidzenia, zwłaszcza że konwojowi z pomocą humanitarną towarzyszyły wozy pancerne. Kreml zamierza za wszelką cenę dostarczyć je na tereny kontrolowane jeszcze przez prorosyjskich separatystów. Są okrążeni i w rozsypce. Świadczy o tym cała seria dymisji przywódców w dwu samozwańczych republikach: donieckiej i ługańskiej. Od pewnego czasu apelowali do Rosji o pomoc w obliczu nieuchronnej porażki w konfrontacji z ukraińską armią. Pomoc ta właśnie nadchodzi.

Cała operacja, zarówno konwój, jak i wtargnięcie zbrojnej kolumny, ma na celu uratowanie niedobitków prorosyjskich separatystów walczących na wschodzie. Nawet jeżeli nie uda się im utrzymać dużych miast, mogą nadal destabilizować sytuację w tej części Ukrainy, operując w terenach nadgranicznych. To jednak oznacza, że Putin przegrywa batalię o Ukrainę. Krym na otarcie łez nie wystarczy. Nikt nie wie jednak, jak zareaguje władca Rosji przyparty do muru.

Piotr Jendroszczyk

Rzeczpospolita

foto: foreignpolicyblogs.com