Myśliwiec F-35 uchodzi za cud techniki. Tyle że konstrukcja wciąż nie może osiągnąć pełnej gotowości.

W wielkim hangarze bazy lotniczej w teksańskim Fort Worth rozlega się głośna rockowa muzyka, błyskają reflektory. Opada kurtyna i oczom widzów ukazuje się kanciaste cielsko dumy sił zbrojnych Australii. Każde przekazanie odbiorcom supermyśliwca F-35 Lightning II, najnowszego dziecka amerykańskiego przemysłu lotniczego, jest bardzo uroczyste, a pokazy są reżyserowane niczym sceny z hollywoodzkiej superprodukcji.

Zorganizowana w ubiegły poniedziałek impreza miała pokazać światu, że mimo „drobnych problemów” program produkcji myśliwca piątej generacji postępuje naprzód i doceniają to także sojusznicy, którzy już dawno zamówili swoje maszyny. Tak jak Australijczycy, którzy chcieliby ich mieć aż sto (potwierdzili zamówienie 72 sztuk). Wcześniej swoje pierwsze maszyny testowe otrzymali już Brytyjczycy i Holendrzy.

Cud techniki wojskowej

W chwili zamawiania owego cudu techniki nikt nie widział go jeszcze na oczy. Do jego zalet przekonywali polityków marketingowcy z Lockheeda Martina wspierani przez armię lobbystów, a nawet dyplomatów. Byli chyba dość wymowni, skoro udział w kosztownym programie konstrukcji i produkcji nowego myśliwca (Joint Strike Fighter, JFS) oprócz USA zadeklarowało z czasem osiem państw: Wielka Brytania, Australia, Dania, Norwegia, Włochy, Holandia, Turcja i Kanada.

Pomysł zbudowania uniwersalnego, naszpikowanego elektroniką do granic możliwości samolotu bojowego piątej generacji wydawał się atrakcyjny. Samolot miał spełniać wymogi wszystkich rodzajów sił zbrojnych, być myśliwcem, maszyną wsparcia, wykonywać misje bombowe, prowadzić walkę elektroniczną, a do tego startować pionowo i zdobywać przewagę w walkach powietrznych. To, że ma być niewidzialny dla radarów i „czuć” wszystko wokół za pomocą setek czujników i kamer, dzisiaj jest oczywistością.

Przewidziano trzy wersje samolotu. Podstawowa to F-35A, która w ciągu najbliższych kilku lat ma stopniowo zastępować wysłużone F-16 i A-10 Thunderbolt. Z kolei wersje oznaczone literami B i C są samolotami pionowego startu, które mają zastąpić brytyjskie harriery. Otrzymają je Korpus Piechoty Morskiej USA oraz brytyjski RAF i Królewska Marynarka Wojenna. Wersja C ma być podstawowym modelem dla US Navy.

Dla nabywców i użytkowników samolotów oferta brzmiała interesująco: łatwiej jest serwisować jeden model maszyny niż kilka, zwłaszcza że 80 proc. części zamiennych i uzbrojenia pasuje do wszystkich jego wersji. Problemem okazała się jedynie zaporowa cena – 150 mln dolarów. Potem wzrosła nawet do 200 mln, ale nabywcy pocieszają się, że w produkcji seryjnej będzie taniej. Zwłaszcza jeśli montażu podejmą się także inne kraje (Turcja, Japonia, Izrael). Tyle że potencjalni producenci domagają się prawa do modyfikowania oprogramowania systemów sterujących i urządzeń pokładowych. Amerykanie nie palą się jednak do tego, bo najcenniejszą częścią samolotu jest właśnie jego futurystyczny software (podobno jego wykradzenie stało się punktem honoru chińskich hakerów).

(…)

Jarosław Giziński

Rzeczpospolita

aby przeczytać całość kliknij tutaj

foto: commons.wikimedia.org