Weekend Święta Niepodległości za nami. Niestety obfitował on nie tylko w piękne i wzniosłe chwile połączone z relaksem, ale i w tragiczne momenty pełne przemocy. W sumie – jak podała chicagowska policja – do dzisiejszego poranka postrzelonych z broni palnej zostały 82 osoby z czego 14 zmarło.
Bilans jest porażający, zwłaszcza, że postrzeleni byli czasem ludzie absolutnie niewinni, a jedynym ich „przewinieniem” było znajdowanie się w złym miejscu i w złym czasie. Do opanowania sytuacji użyto śmigłowca i oddziały SWAT, które wespół z mundurowymi i ubranymi po cywilnemu policjantami patrolowały południowe rejony aglomeracji gdzie doszło do serii tragicznych incydentów. Najgorzej było w dzielnicach od lat uznanych za centrum przestępczości “Wietrznego Miasta” w: Englewood, Roseland, Gresham i Zachodnim Pullman.
Najmłodszą ofiarą wymiany ognia z policjantami był 14-letni chłopiec w dzielnicy Old Irving Park, ale jeden z dwóch nastolatków zastrzelonych przez funkcjonariuszy gdy odmówili opuszczenia broni także jeszcze nie miał 15 lat. W czwartkową noc od kul zginęło dwóch młodych mężczyzn w Zachodnim Englewood i 21-letnia kobieta we Wschodnim Garfield Park, ponadto 10 osób zostało rannych. Od piątkowego popołudnia do soboty rannych zostało 20 osób, jedna zmarła. To członek lokalnego gangu, który na parkingu w Clearing demonstrował symbole przynależności do przestępczej grupy. Do niedzielnego poranka czterech mieszkańców Chicago straciło w strzelaninach życie, 10 trafiło do szpitali z pociskami w ciałch.
Najgorszym okresem tegorocznego 4 of July było 13 godzin od 14:30 w niedzielę do 3:30 dziś w nocy gdy co najmniej 26 osób odniosło rany, a kule zabiły czterech rezydentów południowej części Chicago. Większość ofiar to nastolatki i ludzie dwudziestokilkuletni, część rannych jest w krytycznym stanie więc bilans może się jeszcze pogorszyć.
Dochodziło do regularnych potyczek gangów, sporo ofiar zostało jednak trafionych pociskami gdy siedziały na werandach, jechały samochodem lub przechodziły ulicą. Tak źle jeszcze w tym roku nie było, to największa eksplozja fali przestępczości w Chicago od lat. W policyjnych radioodbiornikach co chwila nadawano sygnał 10-1 określający funkcjonariusza pod obstrzałem, blokady całych kwartałów niebezpiecznych dzielnic nic jednak nie dały. Na dobrą sprawę seria strzelanin i brak zatrzymanych podejrzanych to wielka porażka chicagowskiego ratusza, Chicago stało się miastem grozy, a prawdopodobnie liczbę ofiar i tak systematycznie się zaniża by nie psuć policyjnych statystyk.
Od wielu lat krąży po Stanach Zjednoczonych plotka, że w czasie fajerwerków podczas lipcowego święta zawodowi zabójcy wykorzystując hałas i zamieszanie popełniają najwięcej morderstw na zamówienie. W Chicago smutną tradycją staje się liczenie trupów po długim weekendzie, a jeżeli legenda jest choć w części prawdziwa to do tragicznej listy będziemy musieli dodać jeszcze wiele nazwisk…
A że coś jest na rzeczy świadczy napad na bank w Nowym Jorku. Rabusie wykorzystując pokazy sztucznych ogni wycięli dziurę w dachu Popular Community Bank usytuowanego na Lower East Side i włamali się do środka. Złodzieje weszli po drabinie na dach budynku z pobliskiej budowy, nikt nie słyszał operacji wycinania otworu w ogólnym rozgardiaszu oraz zamieszaniu i skok się udał – zginęło 290 tys. dolarów. Wg “Daily Mail” włamywacze otworzyli tylko jeden sejf, główny pozostał nienaruszony. Metoda oczywiście nie jest nowatorska, w ub. roku w Kalifornii grupa złodziei włamała się do banku w identyczny sposób. Do zlokalizowania sejfu użyli sonarowego wykrywacza metali. W 1997 roku w Baltimore trzech rzezimieszków również do wejścia do banku użyło dziury w dachu.
A dużo wcześniej niejaki Henryk Kwinto z Duńczykiem, Moksem i Nutą napadają na Dom Bankowy Kramera wchodząc przez dach. Ale to zupełnie inna historia, inna epoka i filmowa opowieść. W Chicago trup ściele się gęsto niestety na poważnie i ku przerażeniu mieszkańców.
Sławomir Sobczak
meritum.us