Jeśli opozycja potrafi tylko krzyczeć, przeklinać i odprawiać egzorcyzmy, to w istocie działa na rzecz rządzących. Premier Tusk powinien dziękować Opatrzności, że ma 
za przeciwników Kaczyńskiego, Palikota 
i Millera. Oni są najlepszymi gwarantami 
jego trwania – zauważa publicysta.

Śmieszna jest ta afera podsłuchowa. Minister spraw wewnętrznych, szef wszystkich tajniaków i antypodsłuchowców, daje się podsłuchać byle komu, w byle knajpie, przy byle jakiej pogaduszce w bardzo byle jakiej polszczyźnie. Minister spraw tajnych, który nie potrafi korzystać z arsenału środków znajdujących się w dyspozycji jego podwładnych (albo przynajmniej, jeśli nie chce być podsłuchany, mógłby pójść z rozmówcą na spacer do parku), to trochę tak jakby minister kultury nie wiedział, kto napisał „Pana Tadeusza”, a kto „Traktat moralny”. Czy cały rząd jest taki?

Pewnie rzeczywiście, bo ABW wchodzi bez sensu do redakcji, a jak już weszła, to nie potrafi odebrać inkryminowanego komputera i, w popłochu się wycofując, zapomina o swojej teczce z papierami i pieczątkami, które powinny pozostać tajne.

A opozycja lepsza? Od razu uznaje, że jeśli coś zostało nagrane, to tak rzeczywiście było i pora na zmianę rządu. Teraz, kiedy Rosja coraz bardziej szarogęsi się na Ukrainie, kiedy krew leje się tak blisko naszych granic? Każdy z prezesów i przewodniczących opozycyjnych odłamów myśli tylko o tym, by coś urwać dla swojej partyjki, a nie o tym, że państwo w niebezpieczeństwie. Nic dziwnego, że Polacy mają się z czego śmiać, internet pęka od złośliwych memów, a ulica huczy od przekazywanych z ust do ust dowcipasów.

Dzwon nie bije Tuskowi

Tymczasem rechot powinien uwięznąć nam w gardle. To nieprawda, że chichramy się z małego – choć skądinąd sympatycznego – Bartusia, który domniemywał, że w swojej piaskownicy może się pobawić nawet w państwo. To nieprawda, że wina obciąża Donalda Tuska, bo idzie w zaparte i nie chce się podać do dymisji. Z siebie się śmiejemy! Nasza to wina! Moja, twoja, nas wszystkich. Czas uderzyć się w piersi. Dzwon bije nie Tuskowi, nie Sienkiewiczowi, nie Belce, nie komukolwiek z celebrytów i posłów, ale nam – szeregowcom. To nasza wina, że pozwoliliśmy demokracji toczyć się własnym bezwładem, sami kontentując się przysłowiowym już grillowaniem, ciesząc ciepłą wodą w kranie i poprawiając swoje samopoczucie wyśmiewaniem rządzących. Nasza to wina, że nie chodzimy na wybory, a politykę mamy za domenę wyobcowanych i wrogich nam „onych”. Nasza to wina, bo powiadamy, że nie ma na kogo głosować, ale nie zakładamy własnych partii, nie tworzymy ruchów, tylko loże prześmiewców.

Gdzie są prądy, które budują i prezentują program rządzenia wynikający nie z samego oburzenia, ale z odpowiedzialności za państwo? Może wtedy byłby inny wybór niż pomiędzy sitwą a sektą? Może gdyby istniała i zabiegała o poparcie wyborców siła pokazująca, że poprowadzi państwo lepiej i mądrzej, już dawno wystygłyby po obecnie rządzących ich ministerialne fotele.

Bo jeśli opozycja potrafi tylko krzyczeć, przeklinać i odprawiać egzorcyzmy, to w istocie działa na rzecz rządzących. Premier Tusk powinien dziękować Opatrzności, że ma za przeciwników Kaczyńskiego, Palikota i Millera. Oni są najlepszymi gwarantami jego trwania.

Ci, którzy nie uciekną

Chcieliśmy demokracji i ustanowiliśmy ją 25 lat temu. Ale już wtedy – z frekwencją niewiele przekraczającą 60 procent w historycznych wyborach 4 czerwca 1989 roku – pokazaliśmy, jak wielu z nas rezygnuje z roli demosu: świadomych, aktywnych obywateli potrafiących dźwigać swoją cząstkę odpowiedzialności za państwo. Potem było już tylko gorzej. Demokracja bez demosu jest karykaturą samej siebie i albo przekształca się w tyranię, albo upada, jak to już raz stało się nad Wisłą w demokracji szlacheckiej.

Wielki Platon napisał kiedyś, myśląc o władcy: „wejdź do miasta, powiedz, że potrzebujesz ludzi do rządzenia, i weź tych, którzy uciekną”. Najlepsi nie pchają się na stołki, trzeba ich znaleźć, poprzeć, natchnąć wiarą, która wynika z poparcia i ze wspólnej nadziei. My to olewamy, nie chcemy pamiętać, że demokracja wymaga od demosu dużo więcej wysiłku niż rola ludzkiej mierzwy w łapskach tyrana. Dlatego wciąż rządzą tylko ci, którzy sami się pchają.

Jerzy Surdykowski

Autor jest dziennikarzem i pisarzem. W latach 1980–1990 był wiceprezesem SDP. Były konsul generalny RP w Nowym Jorku i były ambasador RP w Bangkoku

Rzeczpospolita

foto: Leszek Pieśniakiewicz

meritum.us