Ukraina jest w tej chwili w znacznie gorszej sytuacji geopolitycznej, niż była kilka miesięcy temu, gdy miliony Ukraińców zaprotestowały przeciw odrzuceniu przez Wiktora Janukowycza umowy stowarzyszeniowej z Unią Europejską.
Szczerze mówiąc, jest w sytuacji tragicznej – na długie lata znalazła się poza wymarzonym przez te miliony Zachodem.
Niestety, najwyraźniej ma w tym swój udział i Polska, która najbardziej zagrzewała Ukraińców do walki, wytyczała rozkład jazdy na Zachód, pokrzykiwała: „jesteśmy z wami”. Teraz zaś godzi się na pozostawienie ich kraju w sferze wpływów rosyjskich w zamian za wzmocnienie polskiego bezpieczeństwa – co ma nastąpić dzięki pojawieniu się w Polsce kilku tysięcy zachodnich żołnierzy (choć na razie nie jest to pewne).
Wczoraj na pierwszej stronie „Rzeczpospolita” opisała cichy pakt Putina i Obamy, który doprowadzi do przedzielenia Europy nową żelazną kurtyną. My, Polacy, będziemy po stronie wolności, demokracji i sytości, oni – bracia Ukraińcy, którym jeszcze niedawno obiecywaliśmy pomoc we wprowadzeniu do UE – pod opieką Kremla.
Wystarczyło, że prezydent Rosji zadzwonił do prezydenta USA i nagle się okazało, że Ukraina nie ma prawa być w NATO i powinna być – niezależnie od tego, co o tym myśli – podzielona na kawałki, które będzie sobie konsumował wielki sąsiad ze Wschodu.
Może Zachód i tak wcześniej uznawał pomysł porzucenia Ukrainy w rosyjskiej strefie wpływów za właściwy. Choć nie powinien – sześć lat temu na szczycie w Bukareszcie NATO uznało, że Ukraina znajdzie się kiedyś w sojuszu (mówi o tym wyraźnie 23. punkt przyjętej tam deklaracji). Może Zachód, znudzony zamieszaniem na Wschodzie, z ulgą przyjmuje porozumienie z Rosją prężącą muskuły i łamiącą zasady. Zwłaszcza że zawierane jest ono kosztem państw kojarzących mu się ze Związkiem Radzieckim.
Ale Polska – przynajmniej do niedawna – tak nie myślała. Ciągnęła Ukrainę i kilka innych państw postradzieckich z całych sił na Zachód, świadoma, że to wielka geopolityczna rozgrywka z Moskwą. Wymyśliła Partnerstwo Wschodnie, przekonywała Ukraińców i Zachód do umowy stowarzyszeniowej UE–Ukraina, wysyłała emisariuszy do Janukowycza, kibicowała Majdanowi, obiecała wsparcie reform. Wzięła na siebie współodpowiedzialność za przyszłość nowej, prozachodniej Ukrainy.
A jaka jest reakcja Warszawy w krytycznym dla Kijowa momencie, tuż po zawarciu paktu Putin –Obama? Odrzuca wspólne manewry na terenie Ukrainy i nie protestuje przeciwko uznaniu jej za państwo, które – zgodnie z życzeniem Kremla – nie będzie mogło wstąpić do sojuszu północnoatlantyckiego. Ze zrozumieniem słucha, jak zachodni sojusznicy przyznają, że najważniejsze to nie drażnić Rosji.
Wygląda to jak przyklepanie przez nasz kraj ustaleń Putina i Obamy. I pozwala postawić pytanie, czy w nazwie paktu nie powinno się pojawić także polskie nazwisko? Czy nie jest to pakt Putin–Obama–Tusk?
Oczywiście, najważniejsze jest bezpieczeństwo Polski. Ale dlaczego jedynym sposobem, jaki rząd widzi na jego zapewnienie, jest udział w suflowanej przez Moskwę grze, która przewiduje tylko dwa sprzeczne rozwiązania: albo Polska, albo Ukraina. Czyli być może pozwolimy wam na rozlokowanie u siebie zachodnich baz wojskowych, jeżeli przestaniecie się interesować Ukrainą, bo nią to już my, Rosjanie, się zajmiemy.
To oznacza, że rosyjscy żołnierze, i to w większej ilości niż dwie brygady (takie są nadzieje wobec sił państw natowskich w naszym kraju), lada moment znajdą się u polskich granic. Sądząc po wczorajszych przestrogach gen. Breedlove’a, dowódcy sił sojuszu w Europie, „lada moment” może oznaczać kilka dni.
Można się spodziewać, jak tę nagłą zmianę polskiej polityki przyjmie Kijów. Rozgoryczeniem – w najlepszym wypadku. Ukraińcy nam tego nie wybaczą. Polska sprawia wrażenie, że porzuciła Ukrainę w geopolitycznym boju o zakotwiczenie na Zachodzie.
Niewiele czasu pozostało, by udowodnić, że wrażenie jest błędne. By wykazać, że nie uczestniczymy jednak w pakcie Putin–Obama. Aż dziw, że w tak doświadczonym historycznie kraju, w którym tylu ważnych ludzi mówiło o wadze suwerennej Ukrainy dla naszego bezpieczeństwa, trzeba się tego domagać.
Jerzy Haszczyński
Rzeczpospolita