To było 90 minut trudnej rozmowy. Ale Barack Obama nie zdołał przekonać Władimira Putina do wycofania rosyjskich oddziałów z Krymu.
Mimo ostrych słów pole manewru Białego Domu i jego sojuszników jest niewielkie.
Działania Rosji Obama miał określić jako „oczywiste naruszenie suwerenności Ukrainy i jej integralności terytorialnej”, co jest złamaniem prawa międzynarodowego. Prezydent przytoczył tu m.in. zobowiązania Rosji przyjęte w Karcie ONZ i Memorandum Budapesztańskie z 1994 r.
Rozmowa musiała się zakończyć zupełnym fiaskiem, bo komunikat Białego Domu nie wspomina o jakiejkolwiek możliwości negocjacji, mimo że USA oficjalnie uznały „głębokie historyczne i kulturalne więzi z Ukrainą i potrzebę ochrony praw rosyjskiej mniejszości na terytorium Ukrainy”. Tego rodzaju sprawy powinny być jednak rozstrzygane w drodze rozmów dwustronnych – przypomina Waszyngton.
Jeszcze ostrzej wypowiadał się w sobotę i niedzielę sekretarz stanu John Kerry. Jego zdaniem Rosja „zapłaci wysoką cenę” za agresję na Ukrainę. Wśród konsekwencji, jakie może ponieść Kreml, szef amerykańskiej dyplomacji wymienił możliwość wprowadzenia restrykcji wizowych, sankcje gospodarcze oraz zamrożenie kont bankowych dla polityków zaangażowanych w inwazję.
Zarówno Kerry, jak i Obama poinformowali o zawieszeniu przygotowań do czerwcowego szczytu G8 w Soczi, a nieoficjalnie zaczęto nawet mówić o wykluczeniu Rosji z tej elitarnej grupy i powrocie do starej formuły G7.
– Barack Obama stanął przed najtrudniejszym zadaniem swojej prezydentury – uważa Damon Wilson, wiceprezes Rady Atlantyckiej, waszyngtońskiego think tanku zajmującego się problemami polityki zagranicznej.
W podobny sposób wypowiadają się inni eksperci, którzy jednak przyznają, że pole manewru, jakie ma Zachód, jest niewielkie. – Nie ma szans na jakiekolwiek działania wojskowe ze strony Zachodu i USA. Jakakolwiek interwencja na Krymie mogłaby przerodzić się w wojnę europejską – uważa R. Nicholas Burns, były zastępca sekretarza stanu oraz b. ambasador USA przy NATO w czasie prezydentury George’a W. Busha, a obecnie profesor politologii na Uniwersytecie Harvarda. Jego zdaniem możliwości Zachodu są mocno ograniczone. Burns uważa, że Biały Dom powinien zastanowić się zarówno nad krótkoterminowymi celami taktycznymi, jak i długofalową strategią wobec Rosji.
Do tych pierwszych Burns zaliczył powstrzymanie Putina przed dalszą eskalacją konfliktu i próbami podziału Ukrainy. Za długofalowy cel strategiczny ekspert uznał – zgodnie z deklaracjami sekretarza stanu Johna Kerry’ego – podniesienie do maksimum politycznych i gospodarczych kosztów interwencji na Ukrainie. Burns widzi tu wiele możliwych posunięć, włącznie z zerwaniem toczących się rozmów handlowych dotyczących otwarcia na inwestycje. Sugeruje między innymi koordynację międzynarodowych wysiłków na rzecz izolacji Kremla. – Nie chodzi tu tylko o Polskę, Litwę czy Niemcy, które są bezpośrednio zainteresowane bezpieczeństwem w tym regionie Europy. Słowa dezaprobaty Putin powinien usłyszeć ze strony takich krajów jak Brazylia czy Indie – uważa Burns.
Mocne zapewnienia dotyczące bezpieczeństwa powinny także usłyszeć kraje bałtyckie. Jednak najważniejszym zadaniem dla USA i sojuszników będzie pomoc dla rządu w Kijowie. Burns przypomniał o katastrofalnej sytuacji gospodarczej dzisiejszej Ukrainy, problemie korupcji administracji i konieczności zasilenia gospodarki kredytami. – To nie może być pomoc tylko symboliczna – twierdzi Burns.
Amerykańskie media są sceptyczne w ocenie szans Zachodu na skuteczną interwencję na Ukrainie. Według „New York Timesa” Putin wkalkulował ryzyko izolacji w cenę interwencji. „Washington Post” sugeruje porażkę amerykańskich służb wywiadowczych na Krymie, w związku z nagłym pojawieniem się tam większych sił rosyjskich oraz przypomina, że Moskwa zastosowała w przypadku Ukrainy starą jak świat taktykę destabilizowania sąsiedniego kraju i udzielania mu w odpowiednim momencie „bratniej” pomocy.
Tomasz Deptuła
Rzeczpospolita