Prawdopodobnie w tym roku Amerykanie nie doczekają się reformy imigracyjnej.

Korespondencja 
z Nowego Jorku

Liderzy Partii Republikańskiej zaczęli się wycofywać z planów przyjęcia w Izbie Reprezentantów kilku ustaw, na które oczekują nie tylko nielegalni imigranci, ale także wielkie technologiczne lobby, daremnie próbujące zatrzymać w USA najbardziej uzdolnionych absolwentów amerykańskich uczelni.

Polityka republikanów w sprawie reformy imigracyjnej nie grzeszy konsekwencją. Kilka dni temu republikanie z wielką pompą ogłosili pryncypia, jakimi powinny być podporządkowane zmiany w systemie imigracyjnym kraju. Mowa była m.in. o wzmocnieniu bezpieczeństwa granic, stworzeniu nowych wiz pracowniczych oraz o ograniczonym programie legalizacji nieudokumentownych cudzoziemców. Jednak już pod koniec minionego tygodnia przewodniczący Izby Reprezentantów John Boehner oświadczył publicznie, że szanse na przyjęcie reformy są niewielkie, ponieważ jego ugrupowanie nie ufa Barackowi Obamie.

Według lidera republikanów jego ugrupowanie ma wątpliwości, czy administracja będzie w stanie wyegzekwować nowe prawo. Republikanom chodzi przede wszystkim o uszczelnienie granic, które wciąż przekracza wielu nielegalnych imigrantów i wybiórcze wyłączanie z deportacji pewnych grup nielegalnych imigrantów oraz próby wprowadzania zmian przez Biały Dom w drodze dyrektyw wykonawczych, z pominięciem Kongresu.

– Nigdy nie przeceniałem trudności z przyjęciem reformy w tym roku – te słowa Boehnera zabrzmiały dla zwolenników reformy jak wyrok. W praktyce może to oznaczać, że do listopadowych wyborów po prostu nie będzie głosowania nad kilkoma ustawami, które pierwotnie chcieli przyjmować republikanie. Wielu konserwatywnych kongresmanów obawia się, że poparcie reformy imigracyjnej zostałoby źle przyjęte przez ich elektorat.

Taki scenariusz oznaczałby jednak kolejne fiasko reformy imigracyjnej, mimo poważnych szans na jej przyjęcie w obecnej kadencji. Senat uchwalił bowiem w czerwcu ubiegłego roku obszerny, ponad 800-stronicowy projekt reformy imigracyjnej, przewidujący m.in. legalizację pobytu dla większości spośród 11 milionów nielegalnych imigrantów przebywających dziś w USA. Obok demokratycznej większości za ustawą zagłosowało w Senacie także kilku republikanów.

Mimo że w senackim projekcie ścieżka do obywatelstwa oferowana nielegalnym imigrantom miała zająć jednak aż 13 lat, w dużo bardziej konserwatywnie nastawionej Izbie Reprezentantów senacki projekt ogłoszono martwym już w samym momencie jego uchwalenia. Liderzy partii, w tym John Boehner i Bob Goodlatte, dali do zrozumienia, że reformę należy wprowadzać w drodze kilku oddzielnych ustaw. Na pierwszy ogień miało pójść wzmocnienie bezpieczeństwa granic.

Wraz ze śmiercią senackiego  projektu po raz kolejny oddala się też w czasie perspektywa zniesienia wiz dla Polaków. Do tej ustawy udało się bowiem włączyć zapisy podnoszące limit odmów wizowych z 3 do 10 proc. Niestety, Polska w roku budżetowym 2013 odnotowała odsetek odmów wizowych na poziomie 10,2 proc. Nie kwalifikowałaby się nawet przy zliberalizowanych zapisach ustawy.

Demografia przemawia jednak przeciwko republikanom. Odkładanie reformy imigracyjnej antagonizuje potężny elektorat latynoski, który w ostatnich wyborach w ponad 70 proc. poparł Baracka Obamę. Osoby pochodzące zza południowej granicy USA są najszybciej rosnącą grupą wyborczą w USA. Co miesiąc pełnoletność i prawa wyborcze osiąga ok. 50 tys. młodych ludzi o latynoskich korzeniach, którzy doskonale znają swoich kolegów i rówieśników (często nawet z tej samej ławki), bezskutecznie usiłujących zalegalizować swój pobyt w USA. Coraz więcej politologów przekonuje, że nie da się w USA wygrać wyborów do Białego Domu bez znaczącego poparcia Latynosów. Ostatnim republikaninem, który uzyskał co najmniej 40 proc. głosów tej grupy etnicznej, był George W. Bush w 2004 roku. Niezdecydowanie republikanów w tej sprawie wynika więc z konfliktu między doraźnymi a długofalowymi celami politycznymi.

Tomasz Deptuła

Rzeczpospolita