1 stycznia USA przegrały najdłuższą i jedną z najkosztowniejszych wojen w swojej historii: z narkotykami.

Symboliczny akt kapitulacji przyjął Sean Azzariti, weteran wojny w Iraku z poważnymi zaburzeniami psychicznymi. To właśnie on był w Nowy Rok pierwszym klientem, któremu w Denver legalnie sprzedano jedną uncję marihuany.

Od kilku dni sprzedaż tego narkotyku jest legalna w Kolorado. Na razie na taki krok zdecydował się tylko jeden stan, ale za kilka miesięcy jego śladem pójdzie kolejny: Waszyngton.

Nad przyjęciem podobnych regulacji jeszcze w tym roku będą głosowali także mieszkańcy Alaski, Kalifornii i Oregonu. Ich decyzja zapewne będzie pozytywna, bo jak wynika z najnowszego sondażu Instytutu Gallupa, w całym kraju 58 proc. Amerykanów opowiada się za legalizacją „trawki”.

National Cannabis Industry (NCI), branżowa organizacja producentów marihuany, wskazuje na same korzyści takiego kroku.

– Państwo zyska w ten sposób spore dochody podatkowe, będzie kontrolowało jakość produktu i mogło skutecznie egzekwować zakaz sprzedaży dla nieletnich – mówi „Washington Post” Betty Aldworth, zastępczyni prezesa NCI.

Entuzjazmu wcale nie wykazuje jednak Biały Dom. Zgodnie z wciąż obowiązującą w USA ustawą federalną o substancjach kontrolowanych sprzedaż marihuany jest przestępstwem, a Kolorado mogło zalegalizować handel „trawką” tylko dlatego, że prezydent Obama „zawiesił” stosowanie tych przepisów.

Przeciwko legalizacji w listopadzie opowiedziało się także Amerykańskie Stowarzyszenie Medyczne (AMA).

“Marihuana jest niebezpiecznym narkotykiem i stanowi zagrożenie dla zdrowia publicznego. Jej używanie przez młodzież prowadzi do trwałych zaburzeń psychicznych” – czytamy w dokumencie AMA.

Co prawda zgodnie z obowiązującymi od 1 stycznia w Kolorado przepisami marihuana może być sprzedawana w ograniczonych ilościach (jednorazowo jedna uncja dla mieszkańców stanu, jedna czwarta uncji dla pozostałych klientów) przez upoważnione sklepy tylko osobom, które ukończyły 21. rok życia. Mało kto jednak wierzy, że te regulacje rzeczywiście będą respektowane.

Już w Nowy Rok kolejki przed 334 sklepami, które na razie otrzymały w Denver i okolicach licencję, były tak długie, że wielu sprzedawcom po paru godzinach zapasy się skończyły. Sama NCI ocenia, że legalny rynek marihuany, do tej pory ograniczony do sprzedaży narkotyku na potrzeby medyczne, tylko w tym roku skoczy z 1,4 do 2,3 mld dolarów. Inaczej mówiąc, legalizacja nie tylko poprawi warunki konsumpcji marihuany, ale przede wszystkim zwiększy jej skalę.

– Łatwy dostęp zawsze tworzy nowych klientów – mówi „Rz” Susan Weiss z Narodowego Instytutu Uzależnienia od Narkotyków (NIDA) w Waszyngtonie.

Tyle co na zjednoczenie Niemiec

Ameryka wyboru jednak nie ma: musi zmienić kurs. Zainicjowana 17 lipca 1971 roku przez prezydenta Richarda Nixona „wojna z narkotykami” („war on drugs”) po 42 latach kończy się całkowitą porażką. Strategia polegająca na bezwzględnym karaniu za posiadanie niedozwolonych używek nawet w niewielkich ilościach okazała się niezwykle kosztowna, a rezultatów nie przyniosła żadnych.

W ciągu czterech dekad Waszyngton wydał na narkotykową krucjatę ponad bilion dolarów, niewiele mniej niż Niemcy na zjednoczenie kraju. Każdego roku z budżetu federalnego i budżetów stanowych idzie na ten cel ok. 25 mld dolarów. A i to nie wyczerpuje całego rachunku. Zdaniem waszyngtońskiego Cato Institute, gdyby konsumpcja narkotyków była opodatkowana w taki sam sposób jak tytoń i alkohol, do kas państwa wpływałoby dodatkowo 45 mld dolarów rocznie.

Z powodu zainicjowanej przez Nixona polityki Ameryka jest z nawiązką tym krajem świata, który ma najwięcej więźniów proporcjonalnie do ludności. – Nasze społeczeństwo stanowi 5 proc. mieszkańców ziemi, ale co czwarty więzień na świecie odsiaduje wyrok w USA. To przede wszystkim efekt „war on drugs” – wskazuje Susan Weiss.

O ile jeszcze we wczesnych latach 80. XX wieku skazanych za przestępstwa związane z narkotykami było w Ameryce 40 tys., o tyle dziś wyroki z tego powodu odsiaduje 0,5 mln osób. Skutek: w Niemczech przypada 88 więźniów na 100 tys. mieszkańców, w Anglii 151, w Stanach Zjednoczonych zaś wskaźnik ten dochodzi do 751! Nawet Chiny i Rosja mają proporcjonalnie mniej więźniów.

To bardzo poważne obciążenie dla państwa. Prestiżowy waszyngtoński instytut Pew obliczył, że średnio każdy skazany kosztuje państwo 
30 tys. dolarów rocznie, podczas gdy subwencje dla uczniów szkół średnich wynoszą rocznie tylko 11,6 tys. dolarów.

– Tak naprawdę obciążenie dla państwa jest jeszcze większe, bo po wyjściu z więzienia skazani z trudem odnajdują się w społeczeństwie. Mało który pracodawca chce ich zatrudnić – wskazuje Weiss.

„War on drugs” wykroczyła jednak poza granice Stanów Zjednoczonych. Bezwzględna strategia Nixona objęła nie tylko konsumentów i dealerów w kraju, ale także producentów, przede wszystkim na południe od Rio Grande. W latach 80. i 90. Amerykanie zwalczali narkotykowe gangi w Kolumbii. Gdy jednak je rozbili, centrum produkcji i handlu przeniosło się pod same granice USA.

Meksykańskie narkokartele przejęły 90 proc. dostaw substancji odurzających na amerykański rynek. Tylko największe koncerny, jak McDonald’s czy Coca-Cola, mogą dorównać im skalą działalności. Dealerzy z Meksyku mają swoich „przedstawicieli handlowych” w przeszło tysiącu miast USA. Ich zyski są oceniane na przynajmniej 40 mld dolarów rocznie, z czego 7 mld dzięki sprzedaży do samej Ameryki.

We współpracy z meksykańskim prezydentem Felipe Calderonem Ameryka wytoczyła przeciw meksykańskim gangom najcięższe działa. Od 2006 roku w wojnie z nimi zginęło oficjalnie 60 tys. osób, a według wielu ekspertów – ponad 100 tys. To już niewiele mniej niż w najkrwawszym po drugiej wojnie światowej konflikcie w Europie, w byłej Jugosławii (130 tys. zabitych).

Przemyt jednak kwitnie, bo przebicie między ceną produkcji narkotyków a ich stawką detaliczną w USA jest tak duże (od piętnastu do trzydziestu razy), że dla wielu meksykańskich wieśniaków stanowi pokusę, której trudno się oprzeć.

Cztery razy więcej 
niż w Portugalii

– Amerykańskie władze powinny jednak mówić nie tyle o braku sukcesu, ile o zupełnej porażce. Przemyt narkotyków nie tylko nie został powstrzymany, ale się zwielokrotnił – uważa Weiss.

Świadczą o tym ceny marihuany, heroiny i kokainy na ulicach amerykańskich miast: w ciągu minionych dwóch dekad spadły aż o 80 proc.

– To miara, jak szybko rośnie podaż. Nie chodzi bowiem o spadek popytu, gdyż ten rośnie – uważa amerykańska ekspertka.

Dowodem sukcesu narkotykowych gangów jest także jakość oferowanych substancji odurzających. We wspomnianym okresie czystość heroiny oferowanej amerykańskim narkomanom wzrosła aż o 60 proc. Jeszcze bardziej (o 161 proc.) poprawił się skład kokainy. W przypadku marihuany ilość zbędnych domieszek spadła o 11 proc.

Dowodem porażki strategii Nixona jest także porównanie liczby narkomanów w USA z krajami, które zalegalizowały posiadanie niewielkich ilości narkotyków. W Portugalii tak się stało już 13 lat temu. Mimo to udział osób zażywających marihuanę jest w tym kraju prawie czterokrotnie niższy niż w USA (dane ONZ za 2012 r.), podobnie rzecz się ma z kokainą. Z kolei udział osób zażywających amfetaminę jest w Portugalii dziewięciokrotnie mniejszy niż w Ameryce, a ecstasy trzykrotnie mniejszy.

– Legalizacja narkotyków początkowo powoduje wzrost konsumpcji. Jeśli jednak państwo wykorzysta miliardy dolarów przeznaczone do tej pory na „war on drugs” na prewencję, leczenie i włączenie do społeczeństwa osób uzależnionych, to efekt może być także w USA pozytywny – uważa Weiss.

Traktowanie narkomanów jako osób wymagających leczenia, a nie przestępców od kilku lat obejmuje coraz to nowe kraje zachodniej Europy. Podobne podejście zdobywa coraz więcej zwolenników i po zachodniej stronie Atlantyku. W ubiegłym roku ustawę o zniesieniu kar za posiadanie marihuany uchwaliły parlamenty Urugwaju i Argentyny. To samo uczyniły Kolumbia i Meksyk. Teraz przyszła kolej na Amerykę. „War on drugs” dobiegła końca.

Jędrzej Bielecki

Rzeczpospolita