Choć w rankingach “wielkich” prezydentów nie zajmuje czołowego miejsca, JFK jest ciągle jednym z najpopularniejszych. Głównie dlatego, że pogrążonej w kryzysie gospodarczym, konfliktach rasowych i zimnowojennej konfrontacji Ameryce potrafił przywrócić nadzieję na lepszą przyszłość i od nowa wpoić w nią ducha młodości.
Sam był, bądź co bądź, najmłodszym prezydentem w historii USA, pierwszym urodzonym w XX wieku i pierwszym, który zaczął wykorzystywać do celów politycznych telewizję. Kiedy mówił w orędziu inauguracyjnym “nie pytajcie, co kraj może zrobić dla was, lecz, co wy możecie zrobić dla kraju”, chciał, aby Amerykanie odzyskali wiarę we własne siły, a kiedy pod berlińskim murem zapewniał “ja też jestem berlińczykiem”, nie tylko Niemców po wschodniej stronie wsparł wiarą w solidarność.
Urodzony 29 maja 1917 r. w rodzinie bogatych, katolickich imigrantów z Irlandii; wykształcony na najbardziej prestiżowych uczelniach w Anglii i USA; rozpoczął swą karierę polityczną w 1947 r., zostając najpierw kongresmanem, a potem senatorem. Po wygraniu wyborów z Richardem Nixonem przewagą zaledwie 118 tys. głosów, został w 1961 r. 35. prezydentem. Zainicjowany przez niego program “Nowe horyzonty”, zakładający reformy opieki społecznej i oświaty, a także wzmocnienie praw obywatelskich i likwidację dyskryminacji rasowej, został zrealizowany dopiero przez jego następców, podobnie jak polityka przeciwstawiania się ekspansji komunizmu (JFK stawił czoła kryzysowi berlińskiemu i kubańskiemu) oraz zrównoważenia wyścigu zbrojeń (JFK podpisał z ZSRR pierwszy traktat o zakazie testów nuklearnych). 22 listopada 1963 r. JFK został zastrzelony w Dallas przez lewicowego zamachowca Lee Harveya Oswalda. Do tej pory praktycznie nie wiadomo, czy Oswald, zamordowany dwa dni później, działał na czyjeś zlecenie. Mimo dotąd pojawiających się rewelacji o romansach, chorobach i innych ułomnościach JFK, mit “prezydenta wielkiej nadziei” nadal wytrzymuje próbę czasu.
Krzysztof Darewicz
rp.pl