UE zgadza się z USA, że za użycie broni chemicznej odpowiada reżim Asada. Ale nie popiera ataku militarnego na Syrię

Anna Słojewska 
z Brukseli

Ministrowie spraw zagranicznych UE spotkali się w sobotę w Wilnie, żeby przygotować wspólne stanowisko w sprawie Syrii. Udało im się wydać komunikat sygnowany przez wszystkich 28 szefów dyplomacji, który nazywa winnych domniemanej śmierci 1429 osób.

„Informacje z wielu źródeł wydają się wskazywać, że za atakiem stoi syryjski reżim” – brzmi fragment oświadczenia. Ministrowie stwierdzają też, że „wspólnota międzynarodowa powinna dać jasny i mocny sygnał powstrzymujący Syrię od kolejnych takich ataków”.

Deklaracja tylko z pozoru jednak brzmi jak wyraz determinacji i jednomyślności. Tak naprawdę w Wilnie osiągnięto „minimum”. Przed spotkaniem francuska prasa donosiła, że dla dyplomacji tego kraju minimum to wypracowanie zgody w sprawie wskazania autorów użycia broni chemicznej. Uzyskano to i nic więcej.

Drugi Irak?

UE w komunikacie podkreśla, że rozwiązanie w sprawie Syrii powinno się znaleźć w „procesie ONZ”, co oznacza brak reakcji. Bo dwoje stałych członków Rady Bezpieczeństwa ONZ – Rosja i Chiny – nie tylko nie chce interwencji militarnej w Syrii, ale nawet kwestionuje autorstwo ataków chemicznych. Władimir Putin sugeruje, że dokonali ich rebelianci, żeby zaszkodzić prezydentowi i jego armii.

W Europie trzy kraje uważają, że obecna sytuacja daje już podstawy do ataków wojskowych: Francja, Wielka Brytania i Dania. Przy czym tylko pierwszy z krajów ma możliwości i jest gotowy przyłączyć się do akcji zapowiadanej przez USA. Drugi ma możliwości, ale premiera Davida Camerona zablokowała Izba Gmin. Trzeci nie jest w stanie przeprowadzić takich precyzyjnych ataków.

Inni w Europie albo zdecydowanie sprzeciwiają się takiej akcji (jak Grecja czy Holandia), albo wysyłają niejednoznaczne sygnały. Polska i Szwecja ostrzegają, że interwencja w Syrii mogłaby oznaczać konieczność zaangażowania się w regionie na dziesięciolecia. – Czy chcecie drugiego Iraku? – pytał Radosław Sikorski.

Kerry po francusku

Do Wilna na spotkanie z europejskimi partnerami przyjechał amerykański sekretarz stanu John Kerry. Jednak i jemu nie udało się uzyskać więcej niż planowane przez Francuzów minimum. Sam też jednak niczego Europejczykom nie obiecał. O ile Laurent Fabius, szef francuskiego MSZ, zapowiedział, że jego kraj poczeka z decyzją o atakach na raport inspektorów ONZ potwierdzający odpowiedzialność Damaszku za śmierć setek cywili, to John Kerry takiej deklaracji nie złożył.

– Nikt go o to nie pytał – mówiła dziennikarzom Catherine Ashton, szefowa unijnej dyplomacji. Ale potem Kerry wyraźnie stwierdził, że USA takiej obietnicy nie mogą złożyć.

Nie oznacza to jednak, że w praktyce USA zaatakują wcześniej. Bo raportu inspektorów można się spodziewać już pod koniec tygodnia. A Barack Obama i tak chce najpierw uzyskać zgodę Kongresu, który wraca dopiero z wakacji. Amerykański prezydent w poniedziałek udzieli wywiadów sześciu sieciom telewizyjnym, a we wtorek wygłosi orędzie do narodu.

Dopiero w kolejnych dniach planowane jest głosowanie w Kongresie. Na razie jego wynik trudny jest do przewidzenia. Według nieoficjalnych sondaży 1/3 kongresmenów jest niezdecydowana, a większość pozostałych sprzeciwia się interwencji. Mimo że Biały Dom obiecuje precyzyjne, krótkotrwałe ataki, o bardzo ograniczonym działaniu. – To nie będzie Irak ani Afganistan. Ani nawet Libia czy Bośnia – twierdzi John Kerry.

Szef amerykańskiej dyplomacji był przez ostatnie dni w Europie, gdzie przekonywał do swojego stanowiska. Z Wilna poleciał do Paryża odwiedzić swojego najważniejszego dziś sojusznika. Poparcia rządu może być pewien. Jednak i w Paryżu władze muszą się liczyć z opinią publiczną, która w większości jest przeciw interwencji. Kerry przemawiał więc po francusku – tego języka nauczył się w dzieciństwie na wakacjach spędzanych na francuskiej prowincji. Mówił o wspólnym dla obu narodów umiłowaniu wolności i sprawiedliwości. Ale też zagrał na emocjach Francuzów, przypominając, jak francuscy chłopcy ginęli od gazów bojowych w czasie I wojny światowej.

Konieczna odpowiedź

Tak jak Kerry nie zdobył poparcia Europy dla amerykańskiej interwencji wojskowej w Syrii, tak wcześniej Barack Obama nie zdołał przekonać potęg światowych do krytyki Baszara Asada. Amerykański prezydent na szczycie potęg G20 w Sankt Petersburgu namówił 10 państw do podpisania wspólnego oświadczenia o konieczności międzynarodowej (nie użyto słowa „wojskowej”) odpowiedzi na użycie broni chemicznej.

Poza USA oświadczenie podpisały: Kanada, Australia, Wielka Brytania, Francja, Hiszpania, Włochy, Turcja, Korea Południowa, Japonia i Arabia Saudyjska. Niemcy najpierw nie zdecydowały się dołączyć do tej dyplomatycznej koalicji, ale potem minister spraw zagranicznych Guido Westervelle sugerował, że jednak to zrobią. Oznaczałoby to, że większość z G20 popiera USA. Ale jak zauważył gospodarz spotkania Władimir Putin, za interwencją wojskową opowiedziały się tylko USA, Francja, Kanada, Turcja i Arabia Saudyjska, oraz premier Cameron, który nie ma poparcia Izby Gmin.

Według niego przeciwko interwencji było osiem państw: Rosja, Chiny, Indie, Indonezja, Włochy, Afryka Południowa, Argentyna i Brazylia. A więc w tej sprawie przewaga dla Rosji.

Wczoraj w Paryżu Kerry powiedział, że USA nie wykluczają wystąpienia do Rady Bezpieczeństwa ONZ o przyjęcie rezolucji w sprawie Syrii. Stałoby się to ewentualnie po przedstawieniu przez ekspertów ONZ raportu o użyciu broni chemicznej pod Damaszkiem.

Rzeczpospolita