Zachód, zapowiadając interwencję w Syrii, zastrzega, że nie ma zamiaru obalać reżimu w Damaszku.

Z Waszyngtonu płyną sprzeczne informacje. Niektóre ze źródeł największych światowych agencji twierdzą, że interwencja może się zacząć nawet już dziś wieczorem. Inne utrzymują, że prezydent Barack Obama nie wyda rozkazu do ataku przed wyjazdem z Syrii inspektorów ds. broni chemicznej ONZ. Zgodnie z wczorajszą zapowiedzią sekretarza generalnego ONZ na zakończenie badań potrzebują oni jeszcze czterech dni.

Jednocześnie Rada Północnoatlantycka, najważniejszy organ decyzyjny NATO, ogłosiła, że atak chemiczny w Syrii nie może pozostać bez odpowiedzi. Wcześniej o tym, że świat nie będzie się temu bezczynnie przyglądał, mówił premier Wielkiej Brytanii.

Rząd turecki ostrzegł, że jeśli nie uda się zdobyć mandatu ONZ uprawniającego do interwencji w Syrii, udzieli wsparcia każdej innej międzynarodowej koalicji, jaka zbierze się przeciwko władzy Asada.

Barack Obama miał w ciągu ostatnich dni co najmniej 88 razy telefonować do światowych przywódców, konsultując, jak ich zdaniem powinna wyglądać odpowiedź na ubiegłotygodniowy atak chemiczny pod Damaszkiem. Zginęło w nim, wedle syryjskiej opozycji, 1300 osób.

Biały Dom zapowiedział, że jeszcze w tym tygodniu ujawni raport wywiadu, w którym przedstawione zostaną dowody na to, że to reżim użył broni masowego rażenia.

„Foreign Policy” podał wczoraj, że jednym z dowodów może być nagranie z podsłuchanej przez amerykański wywiad rozmowy telefonicznej między przedstawicielem syryjskiego MON a dowódcą oddziału broni chemicznej. Wprawdzie nie jest to twardy dowód, jakim byłyby próbki włosów czy krwi ofiar ataku, ale Waszyngton – w przededniu ogłoszenia decyzji o interwencji – za wszelką cenę stara się uniknąć powtórki z Iraku, gdzie dowody, z powodu których Amerykanie wraz z koalicjantami poszli na wojnę, okazały się sfałszowane.

Mimo słów coraz ostrzejszej krytyki pod adresem reżimu w Damaszku i deklaracji o poparciu dla interwencji można odnieść wrażenie, że państwa zachodnie – jeśli już czują się do niej sprowokowane – robią wszystko, co w ich mocy, by działania ograniczyć do minimum. Dobitnie świadczy o tym m.in. wypowiedź rzeczniczki Departamentu Stanu Marie Harf, która podkreśliła, że celem operacji przeciwko Syrii „nie jest zmiana reżimu”.

We wczorajszym wydaniu dziennik „New York Times”, powołując się na urzędników administracji, pisał, że najbardziej prawdopodobnym scenariuszem są naloty trwające nie dłużej dwa dni. Zdaniem informatorów gazety przy użyciu pocisków manewrujących Tomahawk, wystrzeliwanych z amerykańskich niszczycieli na Morzu Śródziemnym, atakowane mają być jednostki armii syryjskiej, które używały broni chemicznej, sztaby, które nadzorowały ataki, oraz stanowiska rakietowe i artyleryjskie. Na wstępnej liście celów ma się znajdować mniej niż 50 pozycji, a każdy miałby zostać zaatakowany dwiema, trzema rakietami.

Gazeta zaznacza, że celem ostrzału nie będą składy broni chemicznej, bo groziłoby to „katastrofą środowiskową i humanitarną” oraz mogłoby umożliwić przejęcie takich składów przez rebeliantów.

– Na razie pewne wydaje się tylko tyle, że w takiej formie ewentualna interwencja nie wzmocni działających w Syrii dżihadystów, czego tak bardzo obawia się Zachód. Nie pomoże też prozachodniej Wolnej Armii Syryjskiej – mówi „Rz” Imad Alabdallah związany z komitetami ludowymi w mieście Homs, który obecnie żyje na emigracji.

Opozycja twierdzi, że podczas niedawnej ofensywy armii rządowej dżihadyści zostali mocno przetrzebieni i zepchnięci w dwa regiony kraju, w okolice miasta Rakka i położonej na wybrzeżu Latakii. W obu przypadkach bojówki islamskich radykałów są otoczone z jednej strony przez wojska rządowe, z drugiej – związaną z prodemokratyczną opozycją Wolną Armię Syryjską. – Jednocześnie nie docierają do nas żadne sygnały świadczące o tym, by w jakikolwiek sposób interwencja sił zachodnich miała być skoordynowana z działaniami Wolnej Armii – mówi Alabdallah.

Czemu więc poza demonstracją siły Zachodu może służyć interwencja? Wczoraj wieczorem specjalny wysłannik ONZ i Ligi Arabskiej Lahdar Brahimi poinformował, że zarówno Waszyngton, jak i Moskwa wciąż liczą na pokojowe rozwiązanie kryzysu w Syrii i mają nadzieję, że uda się go osiągnąć podczas konferencji w Genewie planowanej na listopad.

Wczoraj, gdy pojawiła się informacja o zgłoszeniu przez Wielką Brytanię nowej rezolucji Rady Bezpieczeństwa w sprawie syryjskiego konfliktu, z góry można było przypuszczać, że Rosja ją zawetuje, jak uczyniła to z trzema poprzednimi rezolucjami potępiającymi reżim w Damaszku. Tym razem – jak zapowiadał wiceminister spraw zagranicznych Władimir Titow – „ONZ powinna poczekać na raport inspektorów w sprawie domniemanego użycia w Syrii broni chemicznej, nim zacznie obmyślać odpowiedź”.

Agata Kaźmierska

Rzeczpospolita