Chiny stały się dla nas metaforą. Słowo to oznacza dla nas pewien szczególny etap rozwoju gospodarczego, napędzanego przez niskie płace, żywe zainteresowanie inwestorów zagranicznych oraz fragmentaryczny i nieuporządkowany rozwój kraju, dokonujący się na ogromną skalę, lecz ułomny i obarczony wadami na bardzo wielu płaszczyznach.
Skala rozwoju przyczyniła się do proliferacji wad, te zaś w jakiś sposób umożliwiły tak wielki skok.
Krzywe, wyznaczające rozkwit i schyłek społeczeństw kreślone są w różnych skalach i z różną amplitudą. Chińska krzywa rozwoju okazała się, na ile można dziś sądzić, znacznych rozmiarów; szła w górę przez ponad 30 lat. Oczywiście, również dziś nic nie zagraża rozwojowi tego kraju, prawdopodobnie będzie się nadal rozwijał, jednak dotychczasowy etap rozwoju – gigantyczny wzrost gospodarczy, osiągany kosztem niskich płac i dokonywany z myślą o podboju światowych rynków – kończy się na naszych oczach po prostu dlatego, że na scenie pojawiają się kolejne narody, akceptujące jeszcze niższe płace i oferujące [inwestorom] szereg dodatkowych korzyści. Chiny będą musiały zachowywać się w inny sposób niż dotąd, to zaś oznacza, że inne kraje szykują się na zajęcie ich miejsca.
Nowy ład międzynarodowy
Począwszy od dni Wielkiej Rewolucji Przemysłowej na świecie zawsze obecne były kraje, których względnie korzystna pozycja w międzynarodowej wymianie handlowej oparta była na niskich kosztach pracy i znacznych zasobach siły roboczej. Kraje, które potrafiły skorzystać z tych możliwości miały wszelkie szanse na daleko idącą transformację. Takie przemiany zaś prowadziły z kolei do reorganizacji światowych struktur władzy. Karl Kautsky, głośny niemiecki socjalista, napisał był w pierwszych latach XX wieku: „Pół wieku temu Niemcy były, jeśliby porównywać je z ówczesną Wielką Brytanią, nic nieznaczącym, godnym politowania krajem; nie inaczej wyglądały ówczesne relacje Japonii z Rosją. Czy możliwe jest, by w tej sytuacji w ciągu 10, może 20 lat nie zmieniła się globalna proporcja sił?”. Dokonujące się zmiany dostrzegał również Lenin, uważając je za postępowe, potencjalnie zaś nawet za rewolucyjne. Ilekroć Kautsky i Lenin brali się za opisywanie świata, czynili to z nadzieją na jego zmianę. Świat jednak okazał się niechętny zmianom. (Dość ironicznie brzmi w tej sytuacji fakt, że z czterech państw tworzących BRIC aż dwa były lub pozostają państwami typu komunistycznego).
Jeśli świat nie jest akurat ogarnięty gorączką wojny, tym, co zmienia kształt ładu międzynarodowego jest handel. Po II wojnie światowej Niemcy i Japonia zdołały podnieść się z gruzów za sprawą niskopłatnych pracowników o wysokich kwalifikacjach; pozwoliło to obu krajom nie tylko odbudować gospodarkę, lecz dołączyć do grona gigantów eksportu. W moim dzieciństwie w latach 50. marka „Made in Japan” kojarzyła się z tanimi, niechlujnie wykonanymi rzeczami. W latach 90. Japonia osiągnęła poziom rozwoju, w którym fundamentem jej potęgi gospodarczej nie była już sprzedaż prostych rozwiązań wytwarzanych dzięki niskim płacom, lecz opanowanie zaawansowanych technologii. Zarazem zmuszona była porzucić praktyki z okresu błyskawicznego wzrostu na rzecz innych zachowań. Dziś w obliczu podobnej przemiany stają Chiny.
Tego rodzaju przemiany obfitują w poważne wyzwania. Z początku ubogie kraje mają do zaoferowania potencjalnym nabywcom jedynie swoje ubóstwo, które pozwala im na oferowanie pracy ludzkiej po niewygórowanych cenach. Jeśli uda się uruchomić cały proces, a pracownicy okażą się odpowiednio zdyscyplinowani, zaczynają napływać pierwsze inwestycje. Obok inwestorów, korzystają na tym również lokalni przedsiębiorcy, dzieje się to jednak kosztem pracowników, których życie na tym etapie jest ubogie i obfitujące w wysiłki.
Nie myślę tu tylko o warunkach pracy; brutalności życia doświadczają na każdym kroku. W miarę bowiem, jak pracownicy przemieszczają się do fabryk, zerwaniu podlega tkanka życia społecznego. To rozdarcie umożliwia jednak nowej, powstającej dopiero sile roboczej wykorzystać nowe możliwości, jakie się pojawiają. Dotychczasowe, tradycyjne formy życia ulegają rozmyciu; ich miejsce zajmuje kapitalizm ze swą użytecznością jako naczelną zasadą. A jednak pracownicy nadal napływają, zdając sobie sprawę, że niezależnie od tego, jak ciężki czeka ich los, jest on lepszy od tego, co miało miejsce w przeszłości. Ta intuicja leżała u podstaw napływu imigrantów do Stanów Zjednoczonych: nowi robotnicy trzymali się swojej gotowości, by pracować przez wiele godzin za kiepskie pieniądze. Wiedzieli, że czeka ich ciężkie życie, wiedzieli jednak również, że będzie ono lepsze niż to, co zostawiali za sobotą; mieli nadzieję, że powiedzie się ich dzieciom, a przy odrobinie szczęścia może i im samym?
(…)
George Friedman
Rzeczpospolita
aby przeczytać całość kliknij tutaj