Moja łódź owiana silnymi wiatrami wspina się niczym taternik na skały.

Ledwo mgła na niebie odsłoniła chmury, Bóg dopełnił morze obfitą ulewą. Zaciśnięte na wiosłach silne młode dłonie dodawały nadziei i wzmacniały wiarę. A grzywy urwane od potężnych grzbietów nad głowami leciały jak płaty ze stali. I znów na niebie się ogień zapalił, rzucił błyskawice w niezbadane głębie. A łódź niespokojna miota się na fali niczym łupinka tańcząca na wietrze. Raz dziób u góry to znowu zaginie, aż trudno nadążyć z wylewaniem wody. Moja łódź wraz z czasem topi się i płynie. Serca uderzają jak w kowadło młoty i bywa, że dusza często na ramieniu. Wiosła się mijają z wybujałą wodą i coraz trudniej ustalić kierunek. Nikogo nie widać w milowym promieniu i sam Bóg się wyrzekł tej czarnej poszlaki. Jęki błyskawic rozrywają niebo, sypią się ognie niczym złote strzały. Płoną czarne chmury jak łąki w posuchę, a wiatru granie zamienia się w ryk. Co chwilę się rozlega błyskawicy krzyk i porwany echem błądzi po niebiosach.
Nie ma suchej nitki w najgłębszej kieszeni, wszędzie woda i ogień, dwa nieszczęścia w parze. Dokoła słychać huraganu wycie i lament syren w czeluściach głębiny.

Tu nawet pacierze nie ugaszą strachu, nasze modły urywa wicher szalejący, wszystko się rozpływa jak woda na drodze i wszystko to się dzieje jakby w jednym czasie.

Modlimy się wtedy, kiedy przyjdzie trwoga, choć wcześniej stało na modlitwę czasu. Ale wszystkie drogi prowadzą do Boga choć pełne grozy, ognia i hałasu. By wzmocnić wiarę potrzebny jest sztorm, bo kiedy już wszystko zawodzi, tylko modlitwa ukoi lęk, modlitwa w tej małej łodzi.
Tutaj usłyszysz każdy ton i dźwięk, i krew jak przepływa w najdrobniejszej żyle.

Morze chociaż straszne wdzięku ma na tyle, by ci rozkoszą krzywdy wynagrodzić. Na morzu się można raz jeszcze narodzić i umrzeć można tutaj wiele razy. Bóg w naszym życiu maluje obrazy; gdzie płótno płonie i spadają gromy, gdzie niebo na strzępy wiatr targa zuchwały.
I małe łodzie skaczące po fali, na wiosłach młode dłonie zaciśnięte, wielką nadzieję i wielki upadek.

A obok lecą srebrzyste anioły, by raz jeszcze huragan wywołać i trwogę, by znowu obłoki zapalić i niebo rozerwać jak szatę na strzępy. Dłonie zaciśnięte uwolnić od wioseł i w burty uderzyć rozwścieczoną falą.
By mógł człowiek raz jeszcze się zmierzyć z żywiołem, który Bóg na ziemię zsyła nieustannie.

Nawet w takiej chwili jest ciężko uwierzyć, temu co idea przyświeca nad łożem.

Trudno się zmierzyć z rozwścieczonym morzem, ale jeszcze trudniej o łaskę poprosić.

Lęk złamie każdego, gdy stanie przed progiem, gdzie nieszczęścia pełno i krzyku rozpaczy, kiedy relacje zdać trzeba przed Bogiem i własne życie raz jeszcze zobaczyć.

Najtrudniej jest przepraszać i o łaskę prosić, ale tylko pokora, pragnienie i wiara – góry najwyższe potrafią przenosić.

Władysław Panasiuk

meritum.us