Po raz pierwszy w finale NFL (3 lutego w Nowym Orleanie) jako trenerzy staną naprzeciwko siebie dwaj bracia. Starszy John prowadzi od kilku lat Baltimore Ravens, a młodszy Jim – od dwóch lat jest szkoleniowcem San Francisco 49ers.

Mówią, że z jednej strony to jest błogosławieństwo, a z drugiej przekleństwo, że muszą grać przeciwko sobie. Przejdą do historii, ale woleliby, żeby uwaga mediów koncentrowała się na zawodnikach, a nie na nich. Wiedzą, że nie ma na to szans. Kamery będą śledzić każdy ich ruch w trakcie meczu, wyłapią każdy grymas. Komentatorzy będą analizować, czy poklepią się po plecach przed meczem, albo czy będą w stanie rozszyfrować swoje zagrywki. Przez najbliższe dwa tygodnie będą najważniejszym rodzeństwem w USA. A rodzice Jack i Jacqueline Harbaugh muszą uważać, co będą mówić i chwalić obie drużyny po równo, bo media będą czujne.

Zwłaszcza ojciec, w przeszłości znakomity trener akademicki, który zaraził ich miłością do futbolu amerykańskiego. Nie zniechęciło ich nawet to, że ciągle za ojcem musieli się przenosić z miejsca na miejsce. Ojciec mówi, że nie będzie się im wtrącał w przygotowania. Przez te wszystkie lata wystarczająco dużo rozmawiali o futbolu i co miał im przekazać, to im przekazał. Poradzą sobie, ale jeśli by zadzwonili, to powie im tylko: cała naprzód.

Teraz będzie porównywanie i analizowanie, który może wygrać: starszy ma bogatszą karierę trenerską, w NFL pracuje już 14 lat, ale nigdy nie grał w NFL. Młodszy był lepszym zawodnikiem (grał m.in. w Chicago Bears, Indianapolis Colts i Baltimore Ravens), ale głównym trenerem jest dopiero drugi sezon.

Starszy na boisku odpowiadał za obronę. Młodszy – był quarterbackiem, czyli rozgrywającym i nazywali go „Captain Comeback”. John, trener Baltimore Ravens, jest bardziej spokojny. Nie skacze przy linii bocznej, emocje chowa w kieszeni. Młodszy, Jim, to żywioł. Kibice kochają go za to, że w trakcie meczu gra razem z zawodnikami. Jego walka z trenerem Detroit Lions Jimem Schwartzem w poprzednim sezonie, to jedna z najsłynniejszych bójek całej NFL. W pewnym momencie do trenerów dołączyły całe drużyny, ale emocje udało się jakoś wyciszyć. Aktywniejszy w zajściu był Schwartz. Z sędziami też się lubi kłócić i nie bez powodu John mówił o bracie, że nawet na lekcjach wychowania fizycznego w szkole nikomu nie odpuścił.

Bili się zresztą obaj ze sobą (jest między nimi tylko 15 miesięcy różnicy), a dziennikarze lubią przypominać historię, jak wytyczyli sobie linię przez środek pokoju: przekroczysz ją, to będziesz miał kłopoty. Te czasy już dawno za nimi. Młodszy mówi z podziwem o bracie, że jest jego bohaterem i podziwia jego głęboką wiarę. – Kiedy nie miał pracy, nie rozpaczał, tylko mówił, że Bóg widocznie ma inny plan – mówi Jim.

Sam angażuje się charytatywnie. Jeździ na misje do Peru, pomagać biednym dzieciom z miasta Piura. Był tam nawet już jako trener 49ers. Co tam robi? Ot, chociażby pomoże zbudować dom, daje pieniądze na dziecko, którym się z żoną opiekują, ale nie lubi się tym chwalić. Inni też tam jeżdżą, nie jest przecież sam. W Peru nazywają go Diego, to jest najważniejsze. Cieszy się, że jest już lepszym cieślą niż kiedyś.

Ale teraz wszystko inne schodzi na bok. Teraz kibice w USA żyją futbolem, a oni są w centrum tego cyklonu. Dla własnego spokoju uzgodnili, że nie będą do siebie telefonować przed Super Bowl. Jest robota do wykonania, a porozmawiać mogą po meczu, u rodziców na obiedzie.

Łukasz Majchrzyk

rp.pl