W rubryce tej podejmujemy tematy ocierające się o absurdy, których na świecie wprawdzie jest bez liku, ale nam chodzi o zadziwiające, czasami przekraczające wyobraźnię ludzką, wydarzenia mające miejsce w kraju nad Wisłą. Wszak z absolutnie naturalnych przyczyn mocno zadziwiające zdarzenia w ojczyźnie interesują Polaków przebywających na emigracji, często już odwykłych od rodzimych paradoksów dnia codziennego. Świadczą bowiem one, że niestety zmiany ustrojowe nie pociągnęły za sobą przemian mentalnościowych. To co nienormalne na świecie w Polsce często jest codziennością. W większości informujemy w tym miejscu o wypadkach niemal groteskowych, życiowych zdarzeniach niczym żywcem przeniesionych z komedii Stanisława Barei czy Marka Piwowskiego, obnażających kiedyś rzeczywistość socrealistyczną, która mimo wielkich przemian polityczno-społecznych nie opuściła rodaków w kraju w ich zwykłym dniu powszednim. Czasami jednak są to zdarzenia z tragicznym finałem. Jednak ostatnia megaafera jest w takim samym stopniu śmieszna co i smutna w swym wydźwięku. Zatopiony Stadion Narodowy obnażył niemiłosiernie wszystkie nasze wady narodowe.
Jeszcze przed samym otwarciem najnowszej ogólnonarodowej dumy, czyli piłkarskiego obiektu najwyższej światowej klasy w stolicy kraju (dokładnie 29 stycznia 2012) rozgorzała batalia o samo nazewnictwo obiektu. Jedni upierali się, aby upamiętnić największego w historii polskiego szkoleniowca piłkarskiego Kazimierza Górskiego i umieścić jego nazwisko z nazwie tegoż superstadionu. Z kolei podchodzący bardziej merkantylnie do zagadnienia optowali za sprzedażą (wydzierżawieniem) praw do nazewnictwa jakiejś firmie czy koncernowi, przedkładając doraźne finansowe wpływy nad sentymenty. W obliczu zbliżających się Mistrzostw Europy, których nasz piękny już w sumie nawet kompleks sportowy był jedną z głównych aren, spór odłożono na później zostając przy roboczej – a i wizerunkowo na świecie całkiem trafnej – nazwie: Stadion Narodowy. No i teraz życie samo dopisało scenariusz. Ponury zresztą. Od wtorku, 17 października, w świadomości Polaków zakorzeni się na dobre nazwa Basen Narodowy bądź Narodowy Stadion Wodny, a w świecie tenże reprezentacyjny obiekt będzie pewnie określany jako Polish National Hydrostadium. Chociaż w ojczyźnie ta ostatnia nazwa pewnie też by się przyjęła, jako że ustawicznie potęguje się tam tendencja do nazewnictwa anglojęzycznego. Nawet zwyczajnych stadionowych ochroniarzy nazywa się teraz stewardami.
Przebieg zdarzeń – chociaż bardziej ich przyczyny – w feralny wieczór, na który zaplanowana była potyczka Biało-Czerwonych z dumnymi synami Albionu w ramach kwalifikacji do MŚ w Brazylii wprawił w osłupienie całą Polskę a pewnie gdzieś z pół piłkarskiego świata. Teraz ten świat się śmieje, na szczęście rodacy w kraju też zrywają boki, póki co nie zastanawiając się nad stratami wizerunkowymi kraju. Zresztą nie oni są winni totalnej kompromitacji a decydenci. Nie oni doprowadzili do zaistniałej groteski, blamażu na arenie międzynarodowej. Nawet odwrotnie: polscy kibice stali się pierwszą ofiarą organizacyjnej i infrastrukturalnej kompromitacji. A że wszyscy – zarówno Polacy z kraju jak i my, emigranci – i to chyba pod wszystkimi szerokościami geograficznymi będziemy teraz obiektem niewybrednych żartów, jako pochodzących z kraju o zadziwiającym budownictwie i niewyobrażalnym wręcz zamiłowaniu do bylejakości oraz prowizorki to już kwestie przyszłościowe. Dziś wszyscy trzymają się ze śmiechu za brzuchy, nie myśląc o negatywnym postrzeganiu nas jutro i pojutrze. Zresztą rozdzieranie szat na niewiele może się zdać, jako że straty wizerunkowe są przecież przez zwykłych polskich obywateli całkowicie niezawinione.
Jakże często oburzamy się, gdy słyszymy kawały o Polakach. Tylko czy czasami sami nie dajemy pretekstu do ich powstawania, a pośrednio – jak w rzeczonym przypadku – je współtworzymy? Przecież zdarzenia z wtorkowego wieczoru w stolicy Polski są same w sobie jakimś gigantycznym żartem, gdzie życie napisało scenariusz, którego nie wymyśliliby najlepsi kabareciarze. Wpadamy w szaleńczą wściekłość, gdy słyszymy określenie “polnische wirtschaft”, oznaczające polski bałagan i kompletną niezdolność do przemyślanej działalności organizacyjnej. Tuż po zakończeniu EURO 2012, która to impreza okazała się pełnym sukcesem Polski autorzy tegoż niechlubnego określenia publicznie uderzyli się w piersi stwierdzając, iż w obecnej rzeczywistości jakże pejoratywne sformułowanie całkowicie straciło na aktualności. Niemiecka prasa zgodnym chórem pogrzebała 200 lat funkcjonujący stereotyp. Teraz jednak widzimy, że może trochę przedwcześnie…
No bo jak inaczej niż totalnym bałaganem organizacyjnym ze skrajną nieodpowiedzialnością sprawujących kierownicze funkcje nazwać sytuację, kiedy w momencie, gdy świat się wali (na murawę krytego, ale akurat w tym momencie odkrytego stadionu spadają tony wody) a wszystkim zgromadzonym tak na obiekcie jak i milionom przed odbiornikami telewizyjnymi serwuje się czeski film. Czyli nikt nic nie wie, jedynie osamotnione dwie urodziwe rzeczniczki prasowe odpowiedzialnych za totalny bajzel instytucji (PZPN i Narodowe Centrum Sportu) próbują cokolwiek tłumaczyć światu za pośrednictwem mediów. A że Agnieszka Olejkowska i Daria Kulińska do końca nie mogły być zorientowane w zawiłościach przyczyn skandalu to i mocno naciskane przez dziennikarzy traciły w końcu rezon udzielając głupkowatych, aroganckich odpowiedzi w stylu: nie jestem wróżką to i skąd miałam wiedzieć, że dzisiaj będzie padał deszcz! Obok uroczych pań nie było ani jednego – literalnie żadnego – prezesa, szefa, zastępca szefa czy choćby jakiegoś kierownika odpowiedzialnego za cokolwiek. Panowie WŁADZA przebywali bowiem na trybunie honorowej oczekując wraz z kibicami na rozwój wypadków… Nieprawdopodobna niekompetencja połączona z nieodpowiedzialnością.
Dzisiaj, a i pewnie długo jeszcze, będzie miało miejsce przerzucanie z rąk do rąk gorącego kartofla, który został maksymalnie podgrzany w wyniku – paradoksalnie z rzeczywistości trochę chłodnego – zdarzenia nazywanego teraz “wiadrem” czy “basenem”, a stanowiącego niewyobrażalną kompromitację organizacyjną. Bo i nikt nie chce wziąć odpowiedzialności za powstałe bajoro na Narodowym i przełożenie meczu o jeden dzień. A wszystko miało być tak pięknie i gdyby nie ten przeklęty deszcz nie byłoby teraz szukania winnego…
Niestety zwykła ulewa okrutnie obnażyła totalny brak zdolności organizacyjnych gospodarzy (w sumie personifikacja jest mniej ważna, wyszło, że Polski), a z wodą wylały się na światło dzienne wszystkie prowizorki i fuszerki na reprezentacyjnym obiekcie stolicy, a też i całego kraju. No i teraz wiemy, że stadionowego dachu nie można zamykać podczas deszczu. Tylko przed lub po… Dowiedzieliśmy się też, iż tego typu operacji nie można dokonywać przy wietrze, a gdy zimą warstwa śniegu przekroczyłaby 18 cm to może on się po prostu zawalić. Jakby nie patrzyć, wynika nam niezbicie, że tak chwalony przepiękny ponoć obiekt ma praktycznie niefunkcjonalny dach. Podejrzewam, iż nawet gdzieś w Bangladeszu, Górnej Wolcie czy na Papui Nowej Gwinei – jeżeli w ogóle istnieją tam kryte stadiony to nie mają obiektów z dachami tylko i wyłącznie przeciwsłonecznymi ale także przeciwdeszczowymi. Taki ewenement w skali światowej może mieć miejsce jedynie w Polsce. Niechybnie architekci i budowniczowie największego nad Wisłą aquaparku będą głównym pretendentem do antyNobla w dziedzinie techniki, jako twórcy stadionowego dachu tylko i wyłącznie na dobrą pogodę.
Wróćmy jeszcze na chwilę do gorącego kartofla. Zastanawiające, albo i świadczące o maksymalnym braku poczucia odpowiedzialności jest dla mnie postępowanie byłego ministra sportu, skądinąd w tejże dziedzinie kompetentnego i ogólnie sympatycznego Mirosława Drzewieckiego. Jako główny architekt infrastruktury przygotowywanej na EURO 2012, czyli osoba dogłębnie zaznajomiona z tematem, zewsząd proszony jest o opinie dotyczące skandalu. No i na prawo i lewo rzuca oskarżeniami, obwiniając wszystkich wkoło. Tylko że to właśnie słynny “Miro” decydował o wyborze projektu reprezentacyjnego stadionu. Jako iż teraz najzwyczajniejsza burza odsłoniła skandaliczne wady nawet nie rocznego wiekiem obiektu, pan Drzewiecki powinien być postawiony jeśli już nie przed sądem to przynajmniej pod osąd opinii publicznej. Bo i jak można zatwierdzić pod budowę projekt ze względów tylko estetycznych a nie praktycznych? Wydać 2 miliardy złotych na powstanie niby-zadaszonego obiektu, kiedy doświadczyć tego “zadaszania” można tylko przy dobrych warunkach atmosferycznych? Przecież to skandal sam w sobie. Ktoś chyba zapomniał, że Polska nie leży w strefie podzwrotnikowej czy nawet nie ma w kraju nad Wisłą klimatu śródziemnomorskiego. Od zawsze aż po faktyczne ocieplenie klimatu (na razie i długo jeszcze będziemy mieli do czynienia tylko z propagandową hecą) były i są u nas cztery pory roku. Stąd też używanie dachu stadionu tylko w ciepełku to najwyżej połowa z rocznego kalendarza. I to były minister sportu powinien brać pod uwagę zatwierdzając konkretny projekt. Na marginesie dachowej afery warto przypomnieć, iż już w maju br. miał miejsce pierwszy incydent ze stadionową powałą. Mianowicie wtedy nieszczęsny dach się zarwał. Szybciutko naprawiono usterkę, ale miesiąc później polskie media informowały, iż teraz przecieka. Czy usunięto dziurę w dachowej powłoce – o tym już nie poinformowano. A w praktyce nikt nie był w stanie zweryfikować szczelności “sufitu”, jako że do tej pory rozegrano na obiekcie aby jeden mecz przy zasłoniętym dachu, ale podczas niemiłosiernego upału. Bez kropli deszczu… Polska to dziwny kraj – konstatują teraz Anglicy – gdzie podczas słonecznej pogody dach stadionu zamykają a gdy pada deszcz to otwierają.
Były minister sportu powinien odpowiadać za zaakceptowanie takiego a nie innego projektu, z kolei obecna urodziwa pani minister jest obwiniana za fuszerki na Narodowym Bajorze, które też wypłukała bezlitośnie deszczówka. Zarzut tylko zasadny a’ propos personalnych obsad w Narodowym Centrum Sportu, zawiadującym stadionem, za które to odpowiada właśnie Joanna Mucha. Tylko i może aż za to, bo i trudno mieć do niej bezpośrednio pretensje odnośnie wysokości murawy (nie samej trawy, jak się potocznie stwierdza, a to jest duża różnica) na stadionie. Przecież atrakcyjna pani polityk nie może mieć pojęcia o obowiązujących standardach na piłkarskich boiskach dotyczących parametrów samego zielonego dywanu. Jej ludzie jednak tak, stąd w pełni świadomie zafundowali prowizorkę, która po części przyczyniła się do wybuchu skandalu. Pewnie z powodów czysto oszczędnościowych, przy narodowej inklinacji do obchodzenie jakichkolwiek wytycznych i przepisów, podmienili blisko trzydziestocentymetrową murawę na trzy razy niższą. No, bo trzy razy tańszą. Kłaść po koncercie Madonny znowu tak drogą nawierzchnię? W dodatku na dwa tylko mecze (z RPA i Anglią)? Przepisy są po to by je omijać. Kto by się ich trzymał, wyjdą na boisko, zagrają i po sprawie. A w kasie zostanie trochę szmalu. Stawiam w tym miejscu dolary przeciwko kasztanom, że nikt z kierownictwa NCS nie miał zielonego pojęcia, że tak radykalne uszczuplenie murawy oznacza w razie deszczu o tyle samo zmniejszony drenaż, czyli fizyczne możliwości wchłonięcia przez nawierzchnię wody. Niebiosa jednak obnażyły narodowe kombinatorstwo na Narodowym zresztą, teraz już w powszechnej opinii Basenie a nie Stadionie.
Tak więc pani Mucha praktycznie niewiele zawiniła, jakkolwiek liderzy Prawa i Sprawiedliwości i Solidarnej Polski, domagający się jej dymisji mogą być ostatecznie usatysfakcjonowani. Jej postawa po wybuchu afery deszczowej dyskredytuje ją wszak dokumentnie nie tylko jako minister sportu, ale także w kategoriach polityka każdego formatu. Mianowicie będąca na trybunie honorowej niedoszłego do skutku wtorkowego meczu, zaraz po powstałym zamieszaniu niezauważalnie dla nikogo błyskawicznie spłynęła, chyba z nurtem wylewającej się w kaskadach nawet po schodach stadionu deszczówki. I od wtorku do czwartku wieczorem ślad po nie zaginął. Najprawdopodobniej spanikowana kobitka zaszyła się gdzieś w domowych pieleszach, przyjmując strusią taktykę (pewnie zamieniając piasek na wodę). W zdarzeniach ekstremalnych pójście na przeczekanie całkowicie dyskwalifikuje każdego, kto ma jakąkolwiek władzę. Toż to nawet sołtys gminy w wypadku wylania rzeczki w zarządzanej przez niego miejscowości, pożaru jakiegoś domu czy też choćby groźnego wypadku jest natychmiast na miejscu zdarzenia, kieruje akcją ratunkową bądź choćby służy pomocą. A tu pani minister znika, jest absolutnie niedostępna dla mediów, nie wydaje żadnego oświadczenia, kiedy Polska i świat huczą. No nie, tego już nie zdzierży nikt. Chyba że tylko premier Donald Tusk, stwierdzając po raz kolejny, iż jego urodziwa podwładna wciąż się uczy… Cały czas notabene na błędach, a za tę naukę płaci dosłownie i prestiżowo naród.
Jeśli ktoś z Polaków osiadłych w Chicago ma nadzieję, że ten Narodowy wizerunkowy skandal wcześniej czy później rykoszetem nie odbije się na nas – może się mocno zawieść. Szyderstwa i złośliwe anegdotki rozprzestrzeniają się bowiem po świecie błyskawicznie. Nie zdziwcie się więc drodzy polonusi, kiedy na przykład w salonie samochodowym gdziekolwiek w Chicagolandzie zobaczycie napis o treści: “Polakom kabrioletów nie sprzedajemy. Chyba że przedstawią certyfikat o ukończeniu kursu zamykania dachu”…
Leszek Pieśniakiewicz
meritum.us