Bez magicznych rozwiązań, ale 
z nową wizją dla Ameryki – takie miało być przemówienie Baracka Obamy.

Tomasz Deptuła 
z Nowego Jorku

Prace nad wystąpieniem prezydenta na zakończenie konwencji Partii Demokratycznej trwały od kilku tygodni, ale tekst poprawiano do ostatniej chwili. Rahm Emanuel, obecny burmistrz Chicago, a wcześniej wieloletni szef personelu Białego Domu w obecnej administracji, wyjawił, że prezydent Barack Obama chciał w nim przedstawić swoją wizję Ameryki na kolejną kadencję. – To będą argumenty za tym, dlaczego potrzebujemy przez cztery kolejne lata kontynuacji zmian koniecznych dla zapewnienia dalszego wzrostu – zapowiadał Emanuel. Eksperci zwracali także uwagę, że cele, jakie postawi przed sobą i całym krajem prezydent, musiały być dużo bardziej konkretne i realne niż cztery lata temu, kiedy Obama był jedynie kandydatem na najwyższy urząd w państwie.

Przemówienie Obamy wypadło mniej efektownie niż cztery lata temu w Denver, gdy przyjmował nominację na wypełnionym do ostatniego miejsca stadionie sportowym Mile High w obecności 84 tys. ludzi. Tym razem ze względu na niepewną pogodę organizatorzy przenieśli zamknięcie konwencji ze stadionu do Time Warner Cable Arena, mogącej pomieścić 20,2 tys. osób. Niepocieszeni byli przede wszystkim wolontariusze kampanii, którzy mieli zapełnić ponad 65-tysięczny stadion.

Obama pojawił się w Charlotte już w nocy ze środy na czwartek, aby utonąć w uścisku byłego prezydenta Billa Clintona, który swoim wystąpieniem zamknął drugi dzień obrad konwencji. Przemówienie niezwykle wciąż popularnego 42. prezydenta USA było jednak pośrednim przyznaniem się do problemów i porażek obecnej administracji. Barack Obama powinien otrzymać kolejne cztery lata na dokończenie tego, co zaczął, bo otrzymał gospodarkę w takim stanie, że niewiele można było z nią zrobić – brzmiało przesłanie Clintona.

– Kocham mój kraj i wiem, że jesteśmy na dobrej drodze – mówił były prezydent w 45-minutowym wystąpieniu. – Czy prezydent [Obama] jest zadowolony? Bez wątpienia nie. Czy znajdujemy się w lepszej sytuacji niż w momencie, gdy obejmował swój urząd? Z pewnością tak – mówił Clinton. Nawiązując do lat prosperity, z którymi kojarzy się Amerykanom jego własna prezydentura, przypomniał także, że gospodarka USA znajdowała się w 2009 roku w dużo gorszym stanie niż w 1993 r., gdy on sam obejmował urząd. – Żaden prezydent ani ja sam, ani żaden z moich poprzedników nie mógł w pełni w ciągu zaledwie czterech lat naprawić szkód, jakie zastał
– tłumaczył Clinton.

Rzucający się w oczy kontrast między dorobkiem prezydentur Clintona i Obamy od razu wykorzystali republikanie. ,,Bill Clinton współpracował z republikanami, zrównoważył budżet i po czterech latach mógł powiedzieć, że sytuacja się poprawiła” – napisał w oświadczeniu rzecznik kampanii Mitta Romney’a Ryan Williams. – ,,Barack Obama nie chciał przełamywać politycznych podziałów, z trudem współpracował nawet z samymi demokratami i ma najgorsze gospodarcze wyniki ze wszystkich prezydentów w historii najnowszej”.

Po przemówieniu Clintona delegaci oddali ceremonialnie głosy, nominując Baracka Obamę na urząd prezydenta na drugą kadencję.

Partia Demokratyczna została zmuszona do odwrotu także na zupełnie innej płaszczyźnie niż tłumaczenie się z trudnej sytuacji gospodarczej. Wycofanie z platformy programowej ugrupowania wszystkich odniesień do Boga spotkało się z tak dużą krytyką, że przywrócono jeden z zapisów, w których pojawia się słowo “Bóg” (mowa w nim o potencjale kraju jako darze bożym) oraz stwierdzenie, że stolicą Izraela jest Jerozolima.

Na zmianach programowych znów nie zostawili suchej nitki republikanie. Powrót do bardziej konserwatywnych zapisów to także porażka grupy skupionej wokół Obamy, który – jak zwykle w latach, w których prezydent stara się o reelekcję – ma większą kontrolę nad programem partii – twierdzą eksperci. Demokraci nie usunęli jednak zapisu o poparciu dla uznania małżeństw homoseksualnych, co wraz z podtrzymywanym stanowiskiem partii w sprawie aborcji na życzenie przesunęło program ugrupowania w lewo.

– To są już inne wybory niż w czasach Clintona, kiedy  oficjalny program partii nie mógł zrażać umiarkowanego elektoratu – wyjaśnia w rozmowie z ,,Rz” Steve Hess, politolog waszyngtońskiego think-tanku Brookings Institute. – Celem tej konwencji jest przede wszystkim ,,naładowanie akumulatorów” bazy wyborczej demokratów. W tej fazie kampanii liczba niezdecydowanych jest już bowiem stosunkowo niewielka. Chodzi przede wszystkim o to, aby zmobilizować ludzi do pójścia do lokali wyborczych.

Tomasz Deptuła

Rzeczpospolita