Polska nie powinna wiązać wielkich nadziei z ewentualną prezydenturą Mitta Romney’a – pisze publicysta.
Dla Mitta Romney’a podróż do Wielkiej Brytanii, Polski i Izraela to tylko jeden z wielu elementów kampanii prezydenckiej – ważny, choć nie najważniejszy.
Były gubernator Massachusetts nie miał dotąd żadnego doświadczenia w polityce międzynarodowej, chciał więc pokazać się jako mąż stanu, który potrafi szybko nadrobić braki w tej dziedzinie i wypowiadać się ze swadą o relacjach z sojusznikami Stanów Zjednoczonych oraz o największych zagrożeniach dla świata, którym – jako przyszły przywódca USA – będzie musiał stawić czoła.
Waga Polonii
Jednak to, co Romney powiedział i powie podczas tej podróży, nie będzie miało wielkiego znaczenia dla przebiegu prezydenckiego wyścigu. Wybory w USA wygrywa się na polu gospodarki, a nie dyplomacji. Tym bardziej że tegoroczna elekcja odbywa się w czasie, gdy Amerykanie redukują swoje zaangażowanie w świecie – wyszli już z Iraku, za chwilę opuszczą Afganistan, a w stosunku do krajów ogarniętych arabską wiosną zachowują się nader wstrzemięźliwie. Po zabiciu Osamy bin Ladena zaś mieszkańcy Nowego Jorku, Los Angeles czy Bostonu bardziej obawiają się szaleńców strzelających do widzów w kinach niż brodatych islamskich fanatyków, podkładających bomby w samolotach.
Oczywiście Romney walczy o głosy mieszkających w USA Żydów oraz Polonii, ale także tutaj rezultaty jego wizyt nie muszą być tak jednoznaczne.
Część społeczności żydowskiej jest rzeczywiście zniechęcona do Obamy, gdyż obecny prezydent wyraźnie „schłodził” stosunki z Izraelem. Romney wielokrotnie go za to krytykował i ostentacyjnie podkreślał swoją przyjaźń z premierem Beniaminem Netanjahu. Ale w USA są też tacy Żydzi, dla których przyjaźń z Netanjahu jest kompromitująca – ci na Romney’a raczej nie zagłosują.
A Polonia? Czy pobyt w Warszawie i Gdańsku przysporzy Romney’owi głosów tej części elektoratu? Najwięcej Amerykanów polskiego pochodzenia mieszka w stanach Nowy Jork oraz Illinois (w tym drugim leży Chicago). W obu przypadkach Obama może być właściwie pewny zwycięstwa – Nowy Jork i Illinois należą do tzw. niebieskich stanów (niebieski to kolor demokratów), a ostatnie sondaże dają w nich prezydentowi przewagę 1520 punktów procentowych. Już nie wspominając o tym, że Obama w Chicago pracował i zaczynał swoją karierę polityczną.
Nawet gdyby Romney objadał się pierogami i tańczył kujawiaka, prawdopodobnie nic by mu to nie dało.
Nie będzie nowego Imperium Zła
Wizyta w Polsce jest ze strony Romney’a niewątpliwie miłym gestem, lecz nie powinniśmy nadawać jej zbyt dużej rangi. Jeżeli republikanin wprowadzi się do Białego Domu, nie będzie to oznaczało automatycznej poprawy naszych stosunków z Waszyngtonem.
Część konserwatywnych komentatorów nad Wisłą podkreśla, iż wybór Romney’a byłby ze wszech miar korzystny dla Polski: głównie z powodu jego poglądów dotyczących Rosji. W przeciwieństwie do Obamy, który zainicjował proces „resetu”, doprowadził do ratyfikacji kolejnego traktatu rozbrojeniowego i wyraźnie unikał zadrażnień z Kremlem, Romney beształ Rosję i mówił o niej jako o „głównym wrogu” Ameryki.
Należy jednak pamiętać, że kampania wyborcza w USA, a szczególnie rywalizacja o głosy w partyjnych prawyborach, rządzi się swoimi prawami. Pretendenci walczący o nominację Partii Republikańskiej zazwyczaj pozwalają sobie na ostrzejszą retorykę, usiłując przyciągnąć do siebie wyborców skrajnych. Pozują wówczas na twardych, bezkompromisowych przywódców, gotowych na użycie siły, gdy trzeba bronić interesów Ameryki w każdym zakątku globu.
Szczególnie jeśli muszą z siebie zrzucić odium malowanego lisa o liberalnych ciągotkach tak jak Romney w roku 2012 i tak jak John McCain w roku 2008. Przypomnijmy, iż republikański konkurent Obamy sprzed czterech lat proponował wyrzucenie Rosji z G8.
McCain także później bezpardonowo atakował Władimira Putina, dostrzegając w nim – skądinąd słusznie – niereformowalnego kagiebistę. Jest jednak zasadnicza różnica między nim a Mittem Romney’em. McCain nie został prezydentem i już nim nie zostanie, a Romney ma realne szanse na zwycięstwo w listopadowych wyborach. A wtedy nie tylko nie będzie mógł sobie pozwolić na tak jednoznaczne uwagi w stosunku do Kremla, lecz także prawdopodobnie niewiele zmieni w obecnej polityce USA wobec Rosji.
(…)
Marek Magierowski
Rzeczpospolita
aby przeczytać całość kliknij tutaj