Okropnie niefortunne sformułowanie, którego użył Barack Obama podczas uroczystości wręczania byłemu polskiemu ministrowi spraw zagranicznych Adamowi Danielowi Rotfledowi Prezydenckiego Medalu Wolności, którym pośmiertnie uhonorowano bohaterskiego kuriera podziemia AK Jana Karskiego wywołało niespotykane nigdy wcześniej w stosunkach amerykańsko-polskich napięcie. Określenie “polski obóz śmierci” maksymalnie wszak wzburzyło tak Polaków zamieszkałych w Stanach Zjednoczonych, jak i całą światową Polonię oraz – a raczej przede wszystkim – rodaków w kraju.
O potężnej słownej gafie prezydenta największego mocarstwa globu mówi się też pod wszystkimi szerokościami geograficznymi, bo oficjalne oburzenie polskich władz oraz polityków niemal wszystkich krajowych partii politycznych oznacza pojawienie się skazy w relacjach wiernych sojuszników. A to już mocno interesuje postronnych obserwatorów zaiskrzenia na linii Waszyngton – Warszawa. Jednakowoż żadnego wielkiego przełomu w stosunkach Polski z USA na pewno nie będzie, wszyscy jednak zadają sobie pytanie: jak wybrnie z wyjątkowo niezręcznej sytuacji aktualny włodarz Białego Domu, który całkowicie nieświadomie zafałszował bolesny fragment naszej historii? Radykałowie znad Wisły w wypowiedzeniu przez Obamę skrajnie nieprawdziwej i mocno wszystkich Polaków krzywdzącej sekwencji natychmiast dopatrzyli się działania z premedytacją, jakiejś zawiłej gry przedwyborczej. Oczywiście są to mocno chore hipotezy, jako że faktycznie doszło do splotu ignorancji i niekompetencji oraz nawet zwykłej niewiedzy – tak w wydaniu przygotowującego przemówienie pracownika administracji jak i samego prezydenta Stanów Zjednoczonych, który podczas swojej mowy nie zorientował się w kardynalnym błędzie merytorycznym. O jakimkolwiek spisku nie może być mowy. Ot, przykra dla nas w końcowym wydźwięku nieznajomość historii II wojny światowej przez aktualnie rządzącego Ameryką z jego doradcami włącznie. Słychać jednak głosy, że z całej zawieruchy będzie jednak jakaś znacząca korzyść. Mianowicie już nigdy nikt na świecie niemieckich nazistowskich obozów nie nazwie polskimi. Czyli mimochodem miała miejsce lekcja historii w skali globalnej.
Przy tej jednak okazji, przyjrzyjmy się krytycznie samym sobie i odpowiedzmy na kardynalne pytanie: czy sami odpowiednio propagujemy na świecie wiedzę o dziejach naszego kraju? Chyba raczej nie, bo i nawet w Polsce historia schodzi na manowce, czego dowodem próba wyeliminowania tego jakże istotnego fragmentu nauki z grona licealnych przedmiotów obowiązkowych. Jeśli więc sami nie przykładamy większej wagi do zgłębiania dziejów ojczyzny to nie możemy wymagać, aby inni znali naszą historię. Nie możemy w swoim napuszeniu wymagać od mieszkańców innych krajów, aby cokolwiek wiedzieli o wielkości naszego państwa przed wiekami oraz mieli pojęcie o polskich narodowych nieszczęściach. Notabene wydarzenia związane z naszą martyrologią jakoś dziwnie dominują w historycznej wiedzy przeciętnego Polaka. Wręcz masochistycznie dokonujemy psychicznego samobiczowania przedkładając historyczne daty narodowego męczeństwa, z nieudanymi powstaniami na czele, nad zwycięskie bitwy i polityczne triumfy oznaczające chwałę oraz będące świadectwem niegdysiejszej potęgi Rzeczypospolitej. Choćby przykład z nieodległej przeszłości, kiedy za sprawą decyzji absolutnie niedarzonego sympatią prezydenta/premiera/cara (dowolne skreślić) Władimira Putina, który ustanowił datę wyzwolenie stolicy Rosji spod okupacji polskiej świętem narodowym kraju, większość naszych rodaków dopiero się dowiedziała, że równo 400 lat Polacy zakończyli swoje dwuletnie władanie Kremlem. Jako jedyni w historii podbiliśmy w 1610 roku Moskwę, czego dokonały wojska hetmana Żółkiewskiego. To tylko jeden w wielu przykładów historycznej niewiedzy większości Polaków, sami jednak mocno się oburzamy, kiedy inni naszej historii nie znają. Zamiast więc z wściekłości drzeć szaty przy okazji – dla nas nie do przyjęcia – niewiedzy o naszych dziejach wśród obcokrajowców wyjdźmy z jakże piękną i często napawającą prawdziwą dumą historią Polski do innych. Bez arogancji, demonstracji niezdrowych nacjonalistycznych odruchów, z dozą pokory (jako że mamy i swoje czarne plamy) ale i świadomością własnej wartości propagujmy zarówno nie tak dawne jak i mocno odległe w czasie dzieje naszej ojczyzny. Bo i jest się czym chwalić, a że nie bardzo na razie chcemy to robić świadczy poniższy wywiad z osobą wyjątkowo kompetentną w temacie. Materiał odkurzony przy okazji obecnej zawieruchy z nieświadomym fałszowaniem historii. Wszak żeby w przyszłości znów nie bolało – jak teraz – poczyńmy działania profilaktyczne.
Leszek Pieśniakiewicz
meritum.us
Z prof. dr. hab. Adamem Suchońskim, recenzentem podręczników do nauki historii MEN, przewodniczącym Polsko-Litewskiej Komisji Podręcznikowej, rozmawia Barbara Stankiewicz.
– Ponad 20 lat prowadził Pan badania nad podręcznikami do historii, korzystając z zasobów Międzynarodowego Instytutu Podręczników Szkolnych w Brunszwiku. Informował Pan, gdzie się tylko dało, że my, Polacy, nie wykorzystujemy swoich historycznych atutów, że autorzy zagranicznych podręczników do nauki historii piszą o Polsce półprawdy albo nie piszą prawie wcale, że zbyt mało jest polskich wątków w europejskim podręczniku do nauki historii… Trzeba było dopiero wywiadu, którego udzielił Pan dziennikarzowi „Polityki”, żeby coś się zaczęło dziać: posypały się kolejne, w trybie pilnym kierowane zaproszenia do udziału w gremiach zajmujących się promocją naszego kraju za granicą…
– Wcześniej pisałem listy otwarte do ministrów, publikowałem apele w „Wiadomościach Historycznych” – nikt nie reagował. I raptem coś się zaczęło dziać. Dostaję wiele zaproszeń na konferencje. Na ten wywiad w „Polityce” zareagowały niemal natychmiast – zaproszeniami na spotkanie – dwa Ministerstwa: Kultury i Dziedzictwa Narodowego oraz Spraw Zagranicznych. Zlecono mi przygotowanie ekspertyzy, zostałem też poproszony o udział w posiedzeniach Rady Promocji Polski, dotyczących problematyki prowadzonych przeze mnie badań. W Ministerstwie Kultury i Dziedzictwa Narodowego, podczas spotkania z dyrektorami instytucji podległych resortowi, opowiadałem o obrazie Polski, jaki poznają – poprzez lekturę swoich podręczników do historii – uczniowie na całym świecie. Nie muszę dodawać, że nie jest to obraz, o jakim byśmy marzyli, bo wątki polskie, zwłaszcza dotyczące dziejów kultury, są traktowane coraz bardziej marginalnie.
– Jak Pan sądzi – który z wątków poruszonych w wywiadzie, jakiego udzielił Pan „Polityce”, najbardziej zainteresował naszych ministrów?
– Jestem przekonany, że był to fragment mówiący o zapowiedzi nieobecności Polski w przygotowywanym drugim wydaniu europejskiego podręcznika do nauki historii. A zapowiedział tę nieobecność Roman Giertych, wówczas minister edukacji. Bo kiedy trzy lata temu w Stambule ministrowie edukacji państw Rady Europy spotkali się, aby uzgodnić prace nad projektem nowej wersji europejskiego podręcznika historii pn. Europejski wymiar nauczania historii – wszyscy byli „za”, tylko nasz ówczesny minister Roman Giertych oświadczył, że wspólny podręcznik nas nie interesuje, ponieważ nie da się uzgodnić wspólnej wizji historii państw Europy, a na kompromisy nie pójdziemy… W zaprezentowanym projekcie minister Giertych krytycznie ocenił także brak ważnych informacji związanych z dziejami naszego kraju. Była to wypowiedź świadcząca o nieznajomości tematu, bo w takim europejskim podręczniku przedstawia się – w przypadkach kontrowersyjnych, niejednoznacznych – argumenty i stanowiska wszystkich stron, bez rozstrzygania, kto miał historyczną rację. To jest już pewien standard pisarstwa historycznego, oficjalnie przyjęty w Oslo, w 2000 r., przez Światowy Kongres Historyków. Sprzeciw ministra Giertycha miał według mnie podłoże wyłącznie polityczne, bo przecież mogliśmy napisać w naszym, polskim rozdziale wszystko, co nam się podoba, bez żadnej cenzury. Oświadczenie ministra Giertycha było zaskakujące jeszcze z innego powodu (co polskiej delegacji zaraz wytknięto) – otóż do uczestnictwa w pracach nad europejskim podręcznikiem do nauki historii obligują nas oficjalnie podjęte zobowiązania: Deklaracja wiedeńska z 1993 roku, podpisana przez szefów rządów 32 państw europejskich, w tym przez polskiego premiera Waldemara Pawlaka oraz Rezolucja nr 1283 przyjęta przez Zgromadzenie Parlamentarne Rady Europy w 1996 roku.
– Minister Giertych o tym wszystkim nie wiedział?
– Sęk w tym, że w Polsce mało kto o tej Deklaracji słyszał… A to przecież było ogromnie ważne wydarzenie. Po raz pierwszy w dziejach Europy premierzy państw zebrali się, żeby rozmawiać o edukacji historycznej, której zdaniem jest także wspomaganie procesu integracji. My się nieznajomością tej deklaracji kompromitujemy. W przygotowaniu pierwszego europejskiego podręcznika, wydanego w 1992 r., ale przygotowywanego kilka lat wcześniej, polscy historycy nie uczestniczyli, podobnie zresztą jak historycy pozostałych krajów Europy Wschodniej. Z wyjątkiem Czechów, którzy przytomnie wykorzystali tę nieobecność sąsiadów. Z podręcznika dowiadujemy się więc, że w średniowieczu Kraków (wymieniony tylko raz!) był małym, prowincjonalnym miasteczkiem, podczas gdy wymieniana jedenaście razy Praga była centrum kultury, polityki i nauki w środkowej Europie… Albo – że obaj Masarykowie są mężami stanu najwyższego światowego formatu, a niejaki Józef Piłsudski nie pojawia się w podręczniku ani razu. Przemiany roku 1989 rozpoczęły się – czytamy dalej – na Václavské namesti w Pradze z udziałem Havla. Polski Sierpień i Lecha Wałęsę, owszem, czescy autorzy wspominają, ale marginalnie.
– Trudno im się dziwić: każda pliszka swój ogonek chwali…
– …szczególnie gdy inne uważają, że im zachwyt publiczności po prostu się należy. Ja cały czas się łudzę, że tym razem będziemy mądrzejsi i zaangażujemy się w przygotowanie uaktualnionego europejskiego podręcznika historii, tym bardziej, że lada chwila obejmiemy prezydencję w Unii Europejskiej. Przed nami wielka szansa naprawienia tamtych błędów, co mocno podkreślałem we wrześniu podczas spotkania z ministrem Radosławem Sikorskim w czasie posiedzenia Rady Promocji Polski. Jest to zadanie dla dwóch resortów: Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego, które ma w swoich zadaniach także promocję naszego dziedzictwa narodowego na świecie, oraz Ministerstwa Edukacji – także dlatego, że wszelkie ustalenia dotyczące podręcznika zapadają na corocznych sesjach ministrów edukacji wchodzących w skład Rady Europy. Musimy zrobić wszystko, żeby do tego tematu wrócić i włączyć się rzetelnie w pracę nad polskim rozdziałem tej „Historii Europy”. My, historycy, jesteśmy gotowi – mam przynajmniej taką nadzieję, bo niestety pamiętam, że stanowisko ministra Giertycha trzy lata temu poparł np. prof. Włodzimierz Borodziej, ale pamiętam też bardzo przytomną, całkowicie przeciwną wypowiedź prof. Janusza Tazbira.
Już raz wyraziliśmy sprzeciw wobec propozycji opracowania podręcznika do nauki historii krajów należących do Unii Europejskiej – stało się tak podczas prezydencji Niemiec. Mam nadzieję, że w czasie prezydencji Polski uda się do tego pomysłu wrócić.
– Nieobecni nie mają racji. Przekonał się Pan o tym – pamiętam naszą rozmowę – podczas Światowego Kongresu Historyków w Oslo, w którym uczestniczył Pan jako jedyny Polak…
– To było bardzo ważne posiedzenie Światowego Kongresu Historyków. 1800 historyków z całego świata dyskutowało nad tym, co poszczególne narody wniosły do dziejów kultury danego kontynentu. Polacy byli jedyną organizacją europejską, która nie pojechała do Oslo, bo żadne ministerstwo nie było w stanie wysupłać na to potrzebnej kwoty. Ja pojechałem, bo mój pobyt sfinansowali koledzy ze Szwecji. I to jest kolejny przykład: wszyscy, łącznie z polskimi ministrami, wiedzieli, że tam, w Oslo, będzie się działo coś bardzo ważnego – historycy uczestniczący w kongresie to w większości przypadków także autorzy podręczników historii, nie ma więc lepszego forum do przedstawiania naszych racji, do promowania naszych dokonań, naszej historii. Na marginesie dodam tylko, że wkrótce po tym, jak nam odmówiono sfinansowania wyjazdu do Oslo, z wielkim szumem obchodziliśmy kolejną rocznicę wybuchu Powstania Warszawskiego, na co znalazły się odpowiednie środki.
– A jak prezentuje za granicą nasz kraj Rada Promocji Polski, działająca przy Ministerstwie Spraw Zagranicznych?
– Mam przy sobie Kierunki promocji Polski do roku 2015 – dokument opracowany na zlecenie Rady Promocji Polski. Podejrzewam, że wydanie tej broszurki sporo nas wszystkich kosztowało, tym większe więc było moje zdziwienie, kiedy na stronie 23 zobaczyłem takie oto kuriozum: jeśli chodzi o sposób promowania Polski za granicą, musimy przyjąć do wiadomości, że lata 80. i 90. XX wieku i wydarzenia z tym związane nikogo już w Europie i na świecie nie interesują i należy przestać eksponowania tej problematyki. Bzdura kompletna! Z moich badań wynika, że jest dokładnie odwrotnie: lata 80. i 90. w podręcznikach wydawanych za granicą zajmują więcej miejsca niż pozostałe dzieje Polski! Dodam jeszcze, że teksty o przemianach społeczno-politycznych w Polsce lat osiemdziesiątych to jedyne teksty w tych podręcznikach, w których chwali się mądrość i roztropność Polaków. Bo przy okazji innych wydarzeń służymy za przykład nierozumnie szarżujących sprawców nieudanych powstań.
– Więc skąd to przekonanie autora czy też autorów tej broszurki, że świat ma dość naszego Sierpnia, Wałęsy i przemian lat 90.?
– Ano stąd, że – jak wyjaśnia dalej – tekst takiej treści zamieściła jedna z francuskich gazet. Nie był to artykuł poparty żadnymi badaniami, sondażami, ot, taka impresja dziennikarza… Zacząłem już wątpić w swoją pamięć, więc dla pewności przejrzałem raz jeszcze francuskie podręczniki do historii – otóż we wszystkich, także tych wydanych niedawno, Francuzi podziwiają naszą determinację oraz podkreślają pionierską rolę w obalaniu ówczesnego systemu.
– Przeszło dwadzieścia lat zajmuje się Pan badaniem treści dotyczących Polski, zamieszczanych w zagranicznych podręcznikach do nauki historii. Dalej jest tak źle, jak kilka lat temu?
– W obowiązującym od siedemnastu lat irlandzkim podręczniku do historii Polska graniczy bezpośrednio z Węgrami i Rumunią, a pod zdjęciem tłumu niosącego transparent jest podpis wyjaśniający, że to pochód „Solidarności” niosący transparent z hasłem: Niech żyje socjalizm. I nikt nie zwrócił na to uwagi! W podręczniku szwedzkim napisano mało precyzyjnie o znajdującym się w Polsce obozie koncentracyjnym w Oświęcimiu. Poinformowane o tym wydawnictwo zobowiązało się do usunięcia tego mankamentu. Mogę tak długo wymieniać.
Najkrócej mówiąc, na obraz Polski w zagranicznych podręcznikach składają się głównie wątki martyrologiczne i wiktoryjne, które dziś młodych ludzi naprawdę nie interesują. Najwyższa pora zacząć eksponować i inne, kto wie, czy nie ważniejsze, jeśli patrzeć na nie ze współczesnej perspektywy. Choćby wątki kulturowe, odczytane i podane uczniom w sposób dla nich interesujący i czytelny. Rozmawiałem kiedyś przy piwie z jednym z kolegów niemieckich, narzekaliśmy, że młodzież dziś nie wie kim był Szopen, kim Mozart… Nie wie, bo wiedzę o tych kompozytorach podajemy im w sposób mało atrakcyjny, pamięciowy, schematyczny i nudny. I doszliśmy do wniosku, że trzeba to robić inaczej. Żaden z autorów w Polsce, którym taki punkt widzenia zaproponowałem, z tej podpowiedzi nie skorzystał, bo to takie sztuczne. Mojemu niemieckiemu koledze poszło lepiej – taki podręcznik ukazał się na tamtejszym rynku, uczniowie mogą na załączonej mapce prześledzić trasy licznych podróży Mozarta i Szopena oraz próbować uzasadnić tezę, że ci dwaj kompozytorzy mogą być uznani za prekursorów współczesnego pojęcia obywatele Europy. Dziś – w czasach integracji europejskiej – standardem jest kształtowanie świadomości na trzech poziomach: regionalnym, narodowym i europejskim. Dlaczego nie mówimy uczniom, że prekursorem takiego myślenia był m.in. nasz wieszcz Adam Mickiewicz, który w liście z 1820 r. do Joachima Lelewela pisał: A tak, gdzie się obrócisz, z każdej wydasz stopy, żeś znad Niemna, żeś Polak, mieszkaniec Europy. I w taki sposób trzeba, moim zdaniem, znane postacie, znane fakty historyczne odczytywać i pokazywać – w odniesieniu do współczesności. Abo weźmy św. Wojciecha, patrona Polski i patrona Europy. Z podręcznika do historii uczeń dowie się o nim głównie tego, że zginął śmiercią męczeńską. Zaproponowałem gdańskiemu wydawnictwu „Operon” napisanie w podręczniku dla gimnazjalistów podrozdziału pt. Patron Polski – Europejczyk. Bo wiele podróżował, przyjaźnił się z papieżami, cesarzami…
Naprawdę pora skończyć z tym eksponowaniem wyłącznie ukochanych przez nas wątków męczeńskich. Podczas sesji Opolskie ślady św. Wojciecha porównałem podręcznikową wiedzę na temat św. Wojciecha od 1952 r. do czasów nam współczesnych. To był cały czas prawie ten sam tekst: przybył na zaproszenie władcy, który wysłał go do Prus, gdzie zginął. Ani słowa o tym, że to był człowiek, jak na owe czasy, bardzo wykształcony, światły… Potrafił to dostrzec i zamieścić w podręczniku wydanym w roku 1938 (!) we Lwowie prof. Jan Dąbrowski, a nie potrafią współcześni autorzy podręczników, którzy widzą w św. Wojciechu wyłącznie męczennika. Wspaniale, bo w sposób dla ucznia bardzo atrakcyjny, o świętym Wojciechu piszą np. Czesi, Słowacy, Węgrzy. My nie potrafimy albo nie chcemy, sam nie wiem.
– Powie ktoś: „Słabo Pan działa – dwadzieścia lat pracy, a nasze podręczniki dalej są nieatrakcyjne dla uczniów…”
– A co więcej może recenzent, poza wytykaniem błędów, podpowiadaniem rozwiązań, z których autor może, ale nie musi skorzystać? Autor dostaje od wydawnictwa wytyczne: ma być tanio i szybko. Tanio, a więc jak najmniej ilustracji, mapek … Walczyłem z jednym z wydawnictw, jako recenzent podręczników (co zresztą bardzo nie spodobało się drugiemu recenzentowi, pani archeolog, nawiasem mówiąc) – żeby zamieścić, przy okazji omawiania budowli starożytnego Egiptu, wykres porównujący wysokość piramid z wysokością późniejszych budowli. Chciałem, żeby uczeń zobaczył, że dopiero wybudowana w XIX w. wieża Eiffla była nieco wyższa od egipskich piramid – taka informacja pokazuje niesamowity geniusz budowniczych piramid. Niestety, podręcznik zebrał negatywne opinie: jak można mieszać epoki, pisać o wieży Eiffla w rozdziale dotyczącym starożytności! A przecież aktualizacja treści związanych z przeszłością to jedno z ważnych zadań edukacji historycznej.
– Historii uczy się najczęściej w sposób schematyczny, ze schematycznie napisanych podręczników. Bo tak jest łatwiej?
– Za odpowiedź niech posłuży historia największej kompromitacji, jaka mi się przydarzyła. Otóż zaprosiłem do Opola mojego przyjaciela, prof. Michaela Lembergera z Uniwersytetu Wiedeńskiego, odznaczonego Złotym Medalem Departamentu Edukacji Rady Europy za najlepszy podręcznik do nauki historii, napisany w duchu integracji europejskiej. Na spotkanie z nim zaprosiłem autorów podręczników oraz wydawców z całej Polski, z niemal wszystkich wydawnictw. Nie przyjechał nikt! Nie zjawiła się też ani jedna osoba z Wojewódzkiego Ośrodka Metodycznego w Opolu. W Villa Academica, gdzie miało się odbyć spotkanie, było pusto. W końcu jedna z koleżanek przyprowadziła grupę studentów, co w jakiś sposób uratowało tę dramatyczną sytuację. Nikogo w Polsce nie zainteresowało spotkanie z jednym z najlepszych na świecie autorów podręczników do nauczania historii! Jego podręczniki są rzeczywiście rewelacyjne, a sposób ich powstawania niezwykle prosty. Otóż Lemberger zwraca się do nauczycieli historii, publikujących w czasopismach nauczycielskich na całym świecie, aby przysyłali mu, za odpowiednią zapłatą, swoje pomysły na uatrakcyjnienie lekcji historii. On te pomysły wykorzystuje w swoich książkach, przywołując w nich nazwiska tych nauczycieli.
– Co Pana najbardziej razi w polskich podręcznikach do nauki historii?
– Najbardziej to, że uparcie prezentujemy przywódców przegranych powstań i bitew, władców mniej lub bardziej udanych, a zupełnie nie zauważamy postaci, które działały konstruktywnie, a w swoim myśleniu wyprzedzały ludzi sobie współczesnych… Dlatego najważniejszą sprawą jest, abyśmy najpierw u siebie, w Polsce, a później za granicą eksponowali te właśnie wątki. Żebyśmy przypomnieli np. o Wojciechu Jastrzębowskim, który w 1831 roku opracował konstytucję dla przyszłej, zjednoczonej Europy. Ile osób w Polsce (nie mówiąc już o Europie) wie o tym, że projekt integracji państw europejskich opracował w obszernym, napisanym w 1867 r. w języku francuskim dziele pt. Upadek Europy, powstaniec styczniowy Stefan Buszczyński (1821–1892), w którym przedstawił koncepcję procesów integracyjnych na naszym kontynencie. Koncepcję, która wygląda jak żywcem spisana z traktatów z Maastricht. Jakże proroczo brzmią dzisiaj przestrogi Buszczyńskiego, który 140 lat temu napisał, że jednym z trudnych do rozwiązania problemów centralnej administracji zjednoczonej Europy będzie nadmierna biurokracja. Żaden polski uczeń o takich ludziach, których śmiało można nazwać ojcami Europy, wizjonerami, na lekcji historii się nie dowie. A tę wiedzę trzeba też przenieść na zagranicę, aby nie postrzegano Polaków wyłącznie jako narodu niegdyś dobrych żołnierzy, a dziś dobrych hydraulików czy budowlańców. Tymczasem na specjalnej sesji Parlamentu Europejskiego w Berlinie, 7 marca 2005 r., w części zatytułowanej Uczcijmy pamięć Ojców Europy, nie pojawiło się ani jedno polskie nazwisko! Podczas gdy prawie każdy kraj członkowski pamięć jakiegoś swojego rodaka przywołał. Nawet Czesi przypomnieli, że król Jerzy z Podiebradów miał swoją wizję zjednoczenia Europy… A nasi eurodeputowani, mając takie postacie jak Jastrzębowski i Buszczyński, nie przedstawili żadnego z nich!
– O czym jeszcze ma Pan zamiar napisać w swoim raporcie dla ministerstwa?
– Pani Anda Rottenberg przygotowuje wielką wystawę Polska-Niemcy, tysiąc lat sąsiedztwa. Mam zamiar zawrzeć w swoim raporcie sugestię, że warto na tej wystawie eksponować nie tylko wątki martyrologiczne, a więc to wszystko, co już Niemcy i Polacy o sobie wiedzą, ale i np. tak bezprecedensowe wydarzenie z 27 maja 1832 r., jakim była manifestacja pod zamkiem w Hambach, podczas której 30 tysięcy osób – w tym przedstawiciele 17 krajów – skandowało: Chcemy niepodległej Polski!, powiewały uszyte z bielizny pościelowej biało-czerwone flagi, które wręczano przedstawicielom polskiej emigracji… Zwracano się do siebie per „bracia-Polacy”, „bracia-Niemcy”… Dziś uznaje się tę manifestację za prapoczątek parlamentu europejskiego.
Denerwuje mnie też bezmyślne zamieszczanie w naszych podręcznikach rycin czy rysunków w wersji odbiegającej od oryginału, które należą do tzw. obrazów podwójnych. Na przykład rysunku pt. Alegoria I rozbioru Polski – nie w wersji oryginalnej, ale ocenzurowanej na polecenie Fryderyka II, z czego nie zdają sobie sprawy także profesorowie, których nazwisk bałbym się wymieniać, pozostając w pozycji siedzącej, a którzy zilustrowali tym rysunkiem swoje poważne syntezy historyczne. Dzwoniłem w tej sprawie do autorów podręczników, a oni, okazuje się, nie wiedzą, że jest jakaś inna, oryginalna wersja Alegorii… Podczas rozmowy w ministerstwie edukacji zaproponowałem, że opracuję w formie broszury materiał dla autorów i recenzentów podręczników historii właśnie na temat obrazów podwójnych, które pojawiają się w podręcznikach nie tylko historii Polski, ale i powszechnej. Kolejną szansą pokazania naszej historii, naszych bohaterów historycznych jest udział w tworzeniu tzw. Domu Historii Europejskiej – to koncepcja b. przewodniczącego Parlamentu Europejskiego, a naszego doktora honoris causa Gerta Pőtteringa. My musimy wziąć udział w tych pracach. Tymczasem już słyszałem w Polsce głosy: po co nam to, my mamy Muzeum Powstania Warszawskiego…
Mam też bardzo obrazoburczą propozycję, aby podporządkować Polsko-Niemiecką Komisję Podręcznikową, z polskiej strony, naszemu ministerstwu edukacji, bo ona – jako jedyna – podlega UNESCO. A UNESCO to jest państwo w państwie, co oznacza brak reakcji na jakiekolwiek zgłaszane przez nas wnioski, uwagi krytyczne (ja sam posiadam całą teczkę takich listów bez odpowiedzi).
– Podsumowując: ma Pan powody do satysfakcji?
– Ja nie ma złudzeń – że przekonałem kogoś, że coś uświadomiłem… Myślę, że impulsem do tego rzeczywiście niebywałego zainteresowania ministerstw wynurzeniami profesora z Opola jest sprawa europejskiego podręcznika do nauki historii. I związana z tym zwykła obawa, że za chwilę, kiedy ukaże się kolejna, opracowana bez naszego udziału Historia Europy (jeśli nie przystąpimy do prac, rozdział polski napisze tak, jak będzie chciał, kolega z Czech, być może wspólnie z kolegą z Niemiec) – zacznie się poszukiwanie winnego. Ten podręcznik – jeśli się ukaże – będzie obowiązywał w 49 krajach, trafi do ok. 100 milionów odbiorców. Jest niebezpieczeństwo, że zmarnujemy okazję, żeby pokazać nasz kraj, naszą historię przed tak wielkim audytorium. A wtedy zaczną się pytania: kto jest za to odpowiedzialny. Ale dobry i taki impuls, byle poszły za nim konkretne decyzje.
Barbara Stankiewicz
listopad – grudzień 2010
PISMO UNIWERSYTETU OPOLSKIEGO