0108-tajneSetkom osób, które przekazywały informacje CIA, grozi niebezpieczeństwo. Część już się przeprowadziła.

Urzędnicy pracujący w wielkim, szarym i brzydkim budynku waszyngtońskiego Departamentu Stanu od kilku tygodni starają się przewidzieć konsekwencje ujawnienia przez WikiLeaks tajnych depesz dyplomatycznych, a zwłaszcza upublicznienia danych amerykańskich informatorów.

Trzydziestoosobowa grupa w Waszyngtonie, a także dyplomaci w rozsianych po całym świecie ambasadach USA, przeglądają ponad 250 tysięcy dokumentów, żeby ustalić nazwiska tych, których życie może być w niebezpieczeństwie. Ostrzeżenia od Amerykanów dostały już setki obrońców praw człowieka, dawnych urzędników rządowych i biznesmenów, których dane pojawiły się w Internecie.

Część z nich skorzystała z  propozycji przeprowadzki w  nowe, bezpieczniejsze miejsce. Według reporterów dziennika „The New York Times” część cudzoziemców, którzy przekazywali informacje amerykańskim dyplomatom, przeprowadzono w inne miejsce w ich kraju lub do innych państw.

– Czujemy się odpowiedzialni za to, by zrobić wszystko, co w naszej mocy, żeby chronić tych ludzi. Traktujemy tę sprawę wyjątkowo poważnie – mówi Michael Posner, asystent sekretarza stanu ds. demokracji, praw człowieka i pracy, który nadzoruje akcję pomocy informatorom.

Departament Stanu oczywiście nie ujawnia, o kogo konkretnie chodzi. Amerykańscy urzędnicy tłumaczą jednak, że zagrożeni poważnymi konsekwencjami mogą być na przykład biznesmeni, którzy otwarcie opowiadali o korupcji w kręgach rządowych, wysokiej rangi urzędnicy krytykujący swoich szefów lub na przykład homoseksualiści żyjący w krajach wrogich wobec gejów.

Nie tylko lubieżna blondyna

Cytowani przez reporterów „New York Timesa” urzędnicy przekonują, iż nie znają jak dotąd żadnego przypadku, by ktoś padł ofiarą napaści lub został wtrącony do więzienia wskutek ujawnienia jego tożsamości w raportach upublicznionych przez WikiLeaks. Amerykanie zauważają jednak, iż część dysydentów jest poddawana systematycznym represjom ze stron rządów w krajach, w których mieszkają, i nie można mieć pewności, co było przyczyną nowych operacji przeciwko nim.

Amerykanie na wszelki wypadek wycofują też z zagranicznych placówek niektórych dyplomatów, którzy krytykowali władze państw, w których mieszkali. Jedną z takich osób był Gene Cretz, ambasador w Libii. Pisząc o charakterystycznych zachowaniach oraz o stanie zdrowia pułkownika Muammara Kaddafiego, dyplomata nie omieszkał wspomnieć, że często towarzyszy mu „lubieżna blondyna” – ukraińska pielęgniarka Galina Kołotnicka. Komentarze Cretza zapewne nie spodobały się Kaddafiemu. Cretz został zaś w grudniu wezwany do Waszyngtonu „na konsultacje” i  prawdopodobnie do Libii już nie wróci. Placówkę zmienił też inny dyplomata, ale Departament Stanu nie podaje kraju, w którym urzędował. Pewne jest także, że Amerykanie mają trudności z dalszym prowadzeniem rozmów z cudzoziemcami i obrońcami praw człowieka. Tym ostatnim trudniej rozmawia się zaś z mieszkańcami takich państw jak Afganistan czy Pakistan.

– Ludzie bardzo niechętnie rozmawiają z nami, bo obawiają się, że ich imiona i nazwiska też kiedyś trafią do Internetu – mówi „Rz” Sarah Holewinski, dyrektor wykonawcza w waszyngtońskiej organizacji Campaign for Innocent Victims in Conflict, podkreślając, że to, jak długo ludzie będą bali się rozmawiać, będzie zależeć od tego, co jeszcze ujawni WikiLeaks oraz od rozwoju sytuacji w regionie.

Zatkać źródła przecieków

Władze USA starają się zrobić wszystko, aby do przecieku już więcej nie doszło. Ponieważ 22-letni starszy szeregowy Bradley Manning – który czeka na wyrok – tajne raporty kopiował na płyty (z napisem „Lady Gaga”), jego koledzy nie mogą już używać w komputerach podłączonych do sieci SIPRNet (służącej do wymiany tajnych danych między dyplomatami a armią) ani płyt CD, ani pendrive’ów. Ci, którzy zostaną złapani na kopiowaniu poufnych dokumentów, będą stawiani przed sądem wojskowym.

Wściekły z powodu kolejnych przecieków, które mogą kompromitować Stany Zjednoczone i narażać bezpieczeństwo Ameryki, prezydent Barack Obama kazał również rozprawić się z tymi, którzy o tajnych sprawach rozmawiają z dziennikarzami.

W czwartek dziesięć zarzutów – m.in. przekazania bez zgody przełożonych informacji dotyczących bezpieczeństwa narodowego – usłyszał 43-letni były oficer CIA. Według „The Wall Street Journal” Jeffrey Sterling miał przekazać reporterowi „New York Timesa” informacje dotyczące tajnego programu atomowego Iranu. Materiał nigdy się nie ukazał, bo redaktorzy dali się przekonać urzędnikom – w 2003 roku w tej sprawie interweniować miała sama Condoleezza Rice – że tekst zagroziłby bezpieczeństwu państwa. Reporter wykorzystał jednak potem otrzymane dane w swojej książce o CIA.

To już piąty przypadek za rządów Obamy, gdy zarzuty stawia się byłemu lub urzędującemu pracownikowi rządowemu zamieszanemu w przekazanie poufnych informacji dziennikarzowi.

Korespondencja z Waszyngtonu

Jacek Przybylski

Rzeczpospolita