Aktualnie urzędujący prezydent Stanów Zjednoczonych po raz kolejny dopuścił się językowej wpadki, która stanowi jakby niechcący słowną prowokację społeczeństwa. Krasomówcza nierozwaga, co w wypadku głowy państwa stanowi nieodpowiedzialność, Baracka Obamy będzie go z pewnością kosztować dalszy spadek popularności wśród przeciętnych Amerykanów. W chwili, kiedy w wyniku kryzysu ekonomicznego masa mieszkańców USA wiąże koniec z końcem stwierdzenie pana prezydenta, że jego rzecznik prasowy zarabiał “skromne” ponad 170 tysięcy dolarów rocznie brzmi jak prowokacja. No, ale tak to bywa, gdy nie waży się słów…
Prezydent Obama po raz kolejny wywołał kontrowersje jednym ze swoich komentarzy. Tym razem szerokim echem odbiły się jego słowa dotyczące zarobków odchodzącego rzecznika prasowego Roberta Gibbsa. – W tej chwili to już okres sześciu lat, gdy on pracuje praktycznie 24 godziny na dobę za względnie skromną pensję – powiedział Obama w rozmowie z „The New York Times”.
Problem jednak polega na tym, że ta „skromna pensja” Gibbsa to 172.200 dolarów rocznie, co nie przeszło niezauważone. Pisząc dla „The Atlantic” dziennikarz James Warren stwierdził, że takie słowa prezydenta „sugerują lekki przypadek głuchoty”, bo Gibbs „zarabia 172.200 dolarów wśród narodu, gdzie średni dochód na rodzinę wynosi 55.000, jest wysokie bezrobocie”. Także Ed O’Keefe piszący dla „The Washington Post” stwierdził, że finansowa analiza Obamy nastąpiła w „delikatnym momencie”, gdy rozważane jest wstrzymanie zarobków dla pracowników federalnego sektora.
Naturalnie były też głosy broniące wypowiedzi prezydenta, stwierdzające, że zarobki Roberta Gibbsa, biorąc pod uwagę czas jego pracy i ilość przepracowanych godzin, nie są wcale takie wysokie w porównaniu z tym, co zarabiają osoby zatrudnione na podobnych stanowiskach w firmach sektora prywatnego.
lp meritum.us, kk wprost.pl