Mimo wysokiego bezrobocia wielu Amerykanów odrzuca propozycje zatrudnienia za niewielkie pieniądze.
17 proc. bezrobotnych Amerykanów dostało od czasu utraty pracy ofertę nowego zatrudnienia, odrzuciło ją jednak aż 92 proc. z nich. Według CNN najczęstszymi przyczynami odrzucania propozycji pracy była niska pensja, duża odległość od miejsca zamieszkania i brak perspektyw awansu.
I chociaż przed listopadowymi wyborami politycy grzmią o potrzebie odzyskania miejsc pracy dla Amerykanów, to do zawodów wykonywanych przez nielegalnych imigrantów brakuje chętnych. Przekonują się o tym m.in. farmerzy. Ten sektor gospodarki szczególnie często pojawia się na celowniku polityków, bo – według danych Departamentu Pracy – nielegalni imigranci stanowią aż 53 proc. zatrudnionych w rolnictwie. Farmerzy próbują zaś przekonać Kongres do przyjęcia ustawy AgJOBS, która dałaby imigrantom możliwość zalegalizowania pobytu w USA, jeśli zatrudnialiby się na farmach. Przeciwnicy tej propozycji wskazują jednak, że w czasach, gdy bezrobocie wynosi 9,6 proc., amnestia dla nielegalnych pracowników byłaby skandalem.
Arturo Rodriguez, prezes związku zawodowego pracowników farm (United Farm Workers), od kilku miesięcy bez skutku apeluje jednak do Amerykanów, by zastępowali nielegalnych imigrantów w pracy na polu. UFM uruchomiło nawet kampanię pod nazwą „Take Our Jobs”. I chociaż stronę internetową odwiedziło już ponad 3 miliony internautów, to zainteresowanie pracą na farmie wyraziło tylko 8.600 osób. Po dokładnym przeanalizowaniu warunków pracy ofertę zatrudnienia przyjęło zaś na razie siedmiu Amerykanów.
Rodriguez szuka też wsparcia w mediach. W lipcu wystąpił m.in. w programie popularnego komika Stephena Colberta, który przyjął wyzwanie i jeden dzień przepracował na farmie pod Nowym Jorkiem. Tam spotkał Zoe Lofgren z Kalifornii – demokratyczną kongreswoman. – To ciężka, brudna praca – opowiedziała potem Lofgren w telewizyjnym show Colberta.
Farmerzy ostrzegają tymczasem, że jeśli musieliby się pozbyć nielegalnych imigrantów, to nikomu nie byłoby do śmiechu, bo ceny żywności w dramatycznym tempie poszybowałyby w górę.
Jacek Przybylski z Waszyngtonu
Rzeczpospolita