Był osobowością niezwykłą. Podziwiany i wyszydzany, odmienny i ekstrawagancki. Już od młodości był inny, niezwykły i tajemniczy. Wyrastał w artystycznej rodzinie. Jego ojciec był malarzem i pisarzem, krytykiem sztuki i twórcą tak zwanego “stylu zakopiańskiego”, matka nauczycielką muzyki. Wszystko w jego życiu było wyjątkowe, nawet rodzice chrzestni… Helena Modrzejewska i Jan Krzeptowski – Sabała.
Wychowywany był nader liberalnie. Nie posłano go do szkoły, by nie zabić jego indywidualności. Uczono go prywatnie muzyki i malarstwa, także przedmiotów, którymi się interesował. Chłopiec był zdolny, bardzo wcześnie zaczął malować i pisać sztuki teatralne. Interesowała go filozofia i fotografia. Studiował przez cztery lata w Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie. Był odmieńcem i dziwakiem, całe życie szokował. Obraz według niego to czysty dramat napięć formalnych na płaszczyźnie płótna. Jego słynna “Czysta Forma” w sztuce polegała na aktywności kompozycji, która miała być w ruchu. Szokował kolorytem i demonizmem. Był awanturnikiem i prowokatorem, uciekał od codzienności, wszystko wykrzywiał, wykręcał. Wstąpił nawet do armii carskiej. Podobno w Rosji poznał smak alkoholu i narkotyków, to mu już pozostało na całe życie. Był sentymentalny i uwodzicielski, adorował kobiety. Miał setki kochanek na czele z Ireną Solską, starszą od niego o 10 lat, romansował też z Fusią – żoną Boya – Żeleńskiego. Miał też żonę, a jakże… Jadwigę Witkiewiczową, która dzielnie znosiła jego ekscesy. Jego twórczość była odmienna i niezwykła, były to przedziwne mikstury dziwności, odmienności, filozofii. Jego postacie powieściowe, pól rzeczywiste, pół absurdalne budziły zachwyt i zgorszenie. Jego dramaty robią od kilkudziesięciu lat światową furrorę. Jego portrety różnie są oceniane. Malował najczęściej będąc pod wpływem alkoholu czy narkotyków. Niektóre jego malunki są wstrząsające.
Jak jego współcześni portretowali artystę?
Konrad Winkler
Witkiewicza poznałem w roku 1919, kiedy znalazł się w naszym gronie formistów, tym zawadiackim zrzeszeniu kilkunastu “burzycieli świata”. Poznałem tego zwalistego chłopa o ruchach nieco niedźwiedziowatych, o twarzy greckiego półboga i oczach zalęknionego dziecka. Natura bujna, o temperaturze niemal tropikalnej, ale łagodzona wrodzoną kulturą i mądrym umiarem (…) Podświadomie wyczuwałem, że w duszy tego oryginalnego i dorodnego młodziana odbywał się jakiś ponury sabat (…) Wyczucie potwierdzało jego spojrzenie, czasem ponure, to znów beznadziejnie smutne – przy ustach uśmiechniętych – co mnie uderzało zwłaszcza w chwilach, kiedy Witkiewicz wydawał się pozornie beztroskim, a nawet hałaśliwie rozbawionym.
Roman Ingarden
Był człowiekiem pełnym nieśmiałości i pełnym obaw co do istotnej wartości własnego dorobku artystycznego czy naukowego. Zajmował też nieraz z góry, a zgoła niepotrzebnie, pozycję obronno – agresywną (…) Zachowywał się w towarzystwie dość ekstrawagancko – wszystko po to, żeby pokryć pewne zakłopotanie i przezwyciężyć nieśmiałość (…)
Były to skutki przede wszystkim niekorzystnych warunków w jakich go wychowywano (…)
Nigdy nie żył w masie ludzi. Później w życiu masa go onieśmielała, wytrącała nieraz z równowagi. Brak jej maskował pozorną pewnością siebie (…) Czuł w sobie samym jakieś niespełnienie, jakąś niepokojącą go pustkę w ostatecznym rdzeniu swej osobowości, bez możności wyraźnego jej uchwycenia, dotarcia do niej i zapełnienia jej bezwzględnie wartościową, ostateczną treścią, która stanowiłaby podstawę jego bytu.
Jadwiga Witkiewiczowa
Była cudowna, wyiskrzona gwiazdami noc – taka, jakie tylko w Zakopanem bywają. Staś zaproponował mi spacer i poszliśmy w kierunku Kuźnic; pierwsze słowa, które Staś wypowiedział były: “czy pani zechciałaby zostać moją żoną”, a po mojej przychylnej odpowiedzi dziękował mi najczulej i zaraz zapytał, czy mi bardzo zależy na tym aby mieć dzieci, bo on walałby ich nie mieć, z obawy, że nie byłyby udane, jako że oboje do pewnego stopnia jesteśmy degeneraci. Na tę propozycję też się zgodziłam (…) Małżeństwo nasze nie było szczęśliwe. Początkowo nawet było nieźle; Staś chodził rozpromieniony i opowiadał wszystkim, że mnie piekielnie kocha, a ja zaledwie go znoszę i bawiło go to, bo była zupełnie nowa sytuacja.
A ja – o ile poznawszy Stasia byłam nim oczarowana, bo dumna byłam, że taki właśnie człowiek mnie wybrał za żonę, ale nie nadążałam za tym piekielnie intensywnym życiem, jakie Staś prowadził (…) Tymczasem obcując z nim stale coraz bardziej przywiązywałam się do niego i wreszcie po jakimś roku pokochałam go naprawdę, ale niestety bardzo prędko zaczął mnie zdradzać, szukając u innych kobiet tego, czego nie znalazł u mnie (…)
I tak to trwało, ale coraz więcej kobiet było w jego życiu, aż wreszcie przestaliśmy być małżeństwem, tylko dobrymi przyjaciółmi.
Nie był megalomanem – daleki był od tego – ale lubił zawsze przewodzić w towarzystwie i naginać rozmowę do tematu, który właśnie jemu odpowiadał, bez względu na to czy innych gości właśnie ten temat interesował. Gdy był w dobrym nastroju, szczególnie wieczorem po kilku kieliszkach wódki – pokazywał różne sztuki, popisywał się swoimi wspaniałymi naśladownictwami, śpiewał, grał i wykonywał dzikie tańce. Po takich występach bywał nieraz niezadowolony z siebie, że robi z siebie pajaca, którego zapraszają i dają “żreć”, aby zabawiał całe towarzystwo.
Jan Leszczyński – filozof metafizycznego niepokoju
Był obdarzony wybitnym poczuciem humoru, tym humorem maskował w dużej mierze swoją osobowość. Toteż kto nie znał go bliżej, dostrzegał przeważnie tylko maskę. Ta maska pokrywała dystans, który go dzielił od otoczenia – stwarzała sztuczną bliskość, której właściwie nie było i być nie mogło. Gdy maska ta czasami opadała ukazywał się człowiek straszliwie samotny, ponury, rozbity wewnętrznie, wstrząsany potężnymi pasjami, miotany wichrem nie znanych przeciętnemu człowiekowi uczuć metafizycznych, człowiek wspaniały, twórczy i na wskroś tragiczny.
Takich powieści, jakie pisał Witkiewicz, nie ma – o ile wiem – w całej literaturze świata. Pisał je bowiem filozof w zasadniczym rozumieniu tego słowa, a to jest wypadek całkiem wyjątkowy (…)
W powieści Witkiewicza wszystko przepojone jest metafizyką: wspaniałością, a zarazem grozą istnienia. W tym ujęciu najzwyklejsze fakty, najnormalniejsze przeżycia stają się czymś nowym, dziwnym, nie nazwanym. Nie spotykane nigdzie opisy uczuć metafizycznych: podziwu filozoficznego, zachwytu nad światem, metafizycznej nudy i grozy – oto zagęszczenia tej dziwności, która jest powietrzem jego powieści zawieszonych na pograniczu koszmaru i obłędu. A żarem ich to straszliwe metafizyczne nienasycenie. Nienasycenie, które rodzi, żywi i uśmierca filozofa.
Jadwiga Witkiewiczowa
Po przyjeździe do Warszawy i rozpakowaniu się – a woził ze sobą oprócz neseseru dwie spore walizki pełne książek i niebywałej ilości pościeli – jedną z pierwszych czynności było zawiadomienie “klientów” o przyjeździe “Firmy”. Zasiadaliśmy przy stole. Staś wyciągał małą, dziecinną drukarnię z gumowymi czcionkami, rozkładało się sporą ilość pocztówek i odbijało się: “Firma St. I. Witkiewicza zawiadamia o swoim przybyciu do Warszawy, Bracka 23 m. 42, tel. 227-18, dzwonić 10-1″…
Portety tzw. wylizane robił w trzy albo nawet cztery posiedzenia, męskie typu B z dodatkiem przeważnie w dwa, a najlepsze, typu E, raczej szkicowe, w jedno posiedzenie, trwające przeważnie jedną – półtorej godziny.
Gdy rysował nie lubił, aby mu przeszkadzano. Wywieszał więc na drzwiach od swojego pokoju na zewnątrz wielkie czerwone koło tekturowe, co oznaczało dla domowników i gości, że wejście wzbronione.
Na ogół nie cenił swoich portretów – uważał je za “wyroby” firmy, tylko wyjątkowo uznawał je, przeważnie robione pod wpływem narkotyków – głównie peyotlu; te ostatnie zresztą były wspaniałe. Na tzw. “orgiach” po wypiciu wielkiej ilości alkoholu i przyjęciu narkotyków zwykle wykonywał kilka portetów bardzo ciekawych, znakowanych odpowiednio.
Stosunek Stasia do otaczającego go świata nacechowany był głęboką znajomością i miłością – raczej zachwytem. Patrzył na świat oczami artysty i potrafił zapatrzyć się nieraz na jakiś obłoczek dziwnego kształtu czy barwy, na cień o specjalnym kolorycie. Na wycieczkach czy to letnich czy narciarskich coraz to zatrzymywał się, aby nasycić się jakimś wspaniałym widokiem, czy drobnym szczegółem, który nie zwróciłby niczyjej uwagi. Lubiłam bardzo wieczorne spacery, gdy Staś opowiadał o gwiazdach. Znał doskonale astronomię, była to jedna z jego – zapoczątkowanych we wczesnej młodości – pasji i potrafił długo opowiadać o zjawiskach niebieskich.
Jerzy Eugeniusz Płomieński – polski pontifex maximus katastrofizmu
Chyba nikogo w Polsce międzywojennego 20-lecia nie podziwiano tak bezapelacyjnie, bez zastrzeżeń jak Witkacego właśnie. I nikogo nie tarzano tak bezceremonialnie w plugawych ekskrementach sensacyjnych, złośliwych i ośmieszających ploteczek, nikogo nie spotwarzano tak częstotliwie jak St. Ign. Witkiewicza. Przypisywano mu np. chorobliwą, bezustanną narkomanię (…) orgiastyczne pijaństwo (…) posądzano go o amoralny demonizm i sadyzm w stosunku do ludzi, słowem o jakieś lucyferyczne właściwości charakteru. Tymczasem był Witkacy nieskazitelnym dżentelmenem o wysokim poczuciu moralnym i społecznym, w najwyższym stopniu wrażliwym na krzywdę i nędzę ludzką, bezkompromisowym i odważnym aż do granic obsesji, bezwzględnie prawdomównym.
Bolesław Miciński
Witkacy urodził się i ukształtował na skrzyżowaniu dwóch przeciwstawnych sobie prądów – pozytywizmu i secesji. Pozytywizm warszawski zaszczepiony przez ojca i secesja Krakowa, w którym spędził młodość. Rozdwojenie psychiczne, którego był tragiczną ofiarą, pogłębione było przez ścieranie się tych dwóch prądów (…)
W czasach obłąkanej lekkomyślności, która cechuje lata międzywojenne – musiał się czuć szczególnie samotnie i bezdomnie. Człowiek, który ośmieszał sam siebie i pozwalał się ośmieszać – był śmieszny właśnie w tym, że wszystko brał poważnie.
Jadwiga Witkiewiczowa
Szalenie lubił psy – w domu od dziecka miewał zawsze psa lub kota. Tak jak sam nie znosił żadnego musu czy gwałtu, tak patrzeć nie mógł na psa trzymanego na łańcuchu. Ile razy spotkał na swojej drodze uwięzionego psa, zawsze spuszczał go z łańcucha nie zwacając uwagi na protesty właściciela.
Jerzy Eugeniusz Płomieński – polski pontifex maximus katastrofizmu
Wbrew pozorom pewnego bezładu życiowego był Witkiewicz człowiekiem wybornie zdyscyplinowanym nie tylko intelektualnie (…)
Był chyba jednym z najpracowitszych ludzi w Polsce. Pochłaniał ogromne wprost ilości wielojęzycznej literatury naukowej z rozmaitych okresów. Ale dzieje filozoficznej myśli światowej były mu najbliższe. Znał przy tym dobrze literaturę europejską i amerykańską (…) Najbardziej interesowały go – poza filozofią, którą cenił najwyżej – uważał siebie przede wszystkim za filozofa – matematyka, fizyka, psychologia z psychoanalizą włącznie, estetyka i biologa.
Roman Ingarden
Gdzieś u samego podłoża jego jestestwa musiał dokonać się jakiś kataklizm, jakieś załamanie czy jakieś pełne przerażenia olśnienie dziwnością i obcością bytu, które mu już potem nigdy spokoju odzyskać nie pozwoliło. I wszystko, co potem starał się myślą swoją zdobyć, to było, by tę dziwność jakoś obłaskawić, umożliwić człowiekowi żyć w świecie zasadniczo obcym i wrogim (…)
Z przerażenia tego, ze wstrząsu rodziła się jego sztuka, ale i jego filozofia – i wszystkie jego szamotania się życiowe. Był w tym wszystkim, w zasadniczej swej postawie, egzystencjalistą na wiele lat przed ukazaniem się tego kierunku we Francji.
Jadwiga Witkiewiczowa
W latach 1938 – 39 przechodził okres wielkiej depresji i stracił ochotę do życia, choć dawniej nieraz mówił, że chciałby żyć kilkaset lat, aby zdążyć napisać to wszystko, co zamierza. Gdy pocieszałam go przypominając, ile ma jeszcze do napisania, odpowiadał, że już nic robić nie warto, bo “nikomu nie jestem potrzebny”. Człowiek ten, który miał tak licznych przyjaciół i wyznawców, był zupełnie osamotniony intelektualnie. Był przy tym obsolutnie bezkompromisowy i waczył o pozycje, o których sam zdawał sobie sprawę, że są stracone. Cechą jego natury było zwątpienie – zwątpienie w przyszłość sztuki, religii, filozofii. Tym bardziej cenna jest jego nieustanna walka, że zdawał sobie doskonale sprawę z tego, że jest ona beznadziejna.
Maria Kasprowiczowa
Robił na mnie zawsze wrażenie człowieka, który nie może pogodzić się z myślą, że na tym samym niebie wschodzi dwa razy to samo słońce, że świat co dnia nie rodzi się na nowo w innej, niespodziewanej postaci. Uciekał wciąż od swego najstraszliwszego wroga – powtarzalności, od monotonii rzeczy aż za dobrze znanych, zabójczych dla artysty, potrzebującego ujścia dla fantazji, dla swej niewyczerpanej pomysłowości. Nienasycony – to słowo najtrafniej go określa: nienasycony myśli, nienasycony piękna ziemskiego, nienasycony wrażeń, miłości – amator, wielki dyletant, wróg specjalizacji – reżyser i zarazem aktor teatru najbardziej pasjonującego, jakim jest życie.
Jadwiga Witkiewiczowa
Szóstego (września) Staś opuścił Warszawę w towarzystwie tej osoby. Zatrzymali się we wsi Jeziory, koło Dądrowicy na Polesiu. Tam byli w dniu 17 września. Na drugi dzień, osiemnastego, poszedł z tą osobą do lasu, nad jezioro. Ona zażyła sporą dawkę Veronalu, a Staś podciął sobie żyły. Gdy dłuższy czas nie wracali, zaniepokojeni towarzysze podróży poszli ich szukać i znaleźli Stasia martwego, leżącego w kałuży krwi, a tę osobę czołgającą się w poszukiwaniu ratunku. Odratowali ją. I tak zginął najwspanialszy człowiek w Polsce.
Janusz Kopeć
Chicago, 2010