Nie bez kozery już starożytni Persowie (ci sami, co to wymyślili przysłowie, że dobry kogut w jajku pieje) powiadali, że konia temu, kto mówi prawdę. Żeby powiedział i uciekł. Przekonał się o tym szef CBA Mariusz Kamiński, któremu rzeszowska prokuratura postawiła zarzuty, zaś premier Tusk „wszczął procedurę” jego odwołania. Jeśli chodzi o zarzuty, to przynajmniej jeden z nich wydaje się prawdopodobny. Chodzi oczywiście o fałszowanie dokumentów w tzw. aferze gruntowej, czyli zastawianiu pułapki na wicepremiera Leppera. Rzecz w tym, że wprawdzie ustawa daje agentom CBA prawo posługiwania się fałszywymi dokumentami, ale tylko takimi, które uniemożliwiają ich identyfikację, jako agentów – a więc dowodami tożsamości, prawami jazdy itp. Oraz – które uniemożliwiają identyfikacje narzędzi, jakimi się posługują, np. dowody rejestracyjne samochodów, pozwolenia na broń itp. Nie wolno im natomiast preparować fałszywych dokumentów w sprawach administracyjnych, czy cywilnych, na podstawie których obywatele nabywają prawa, a więc np. decyzji administracyjnych, wyroków sądowych, czy ksiąg wieczystych.
Tymczasem w „aferze gruntowej” takie spreparowane dokumenty były w użyciu. Ale tak to już jest, kiedy państwo przyzna sobie prawo posługiwania się metodami łajdackimi i przestępczymi. To wszystko ma oczywiście być na niby, ale jak tajniacy przyzwyczaja się do przestępstw na niby, to tylko patrzeć, jak zaczną popełniać je naprawdę. Ale mniejsza o to, bo premier Tusk „wszczął procedurę” nie dlatego, by prowokacja policyjna napełniała go nieprzezwyciężonym wstrętem, obejmującym również osoby prowokatorów. Przeciwnie – Platforma Obywatelska ustawę o prowokacji policyjnej popierała, więc jeśli premieru Tusku nie podoba się dzisiaj Mariusz Kamiński, to tylko dlatego, iż nabrał straszliwych podejrzeń, że sprowokował policyjnie jego samego. Nas, polityków, prądem!? Bo Mariusz Kamiński doniósł mu, że wokół ustawy o grach hazardowych jest jakaś brzydka sprawa. Tak się złożyło, że po pewnym czasie znajomi „Zbycha”, „Grzesia” i „Mira” dowiedzieli się skądciś, że CBA przy tym węszy. Gdyby śledztwo niezawisłej prokuratury wykazało, że śmierdzące dmuchy wyszły z Kancelarii Premiera, to dopiero byłaby brzydka sprawa, więc pewnie tego nie wykaże, przynajmniej do czasu zmiany rządu.
A zmiana rządu już jest poniekąd faktem, bo premier Tusk nie zadowolił się dymisją Zbigniewa Chlebowskiego ze stanowiska szefa Klubu Parlamentarnego PO i Mirosława Drzewieckiego ze stanowiska ministra sportu. Ze swoimi stanowiskami pożegnać musiał się wicepremier i minister spraw wewnętrznych Grzegorz Schetyna, minister sprawiedliwości Andrzej Czuma i wiceminister gospodarki Adam Szejnfeld. Murzyńscy chłopcy zostali wyrzuceni również z Kancelarii Premiera: posadę rzecznika rządu stracił minister Graś i szef Kancelarii pan Nowak oraz pan Rybicki.
Premier Tusk nie przedstawił kandydatów na te wakaty, odkładając to do przyszłego tygodnia. Nietrudno się domyślić, że – po pierwsze – bieg wydarzeń, a zwłaszcza ich dynamika, trochę go zaskoczyła i na taki napór nie był przygotowany, a po drugie – że poszerza sobie swobodę manewru przed – jak przypuszczam – intensywnymi rozmowami o poszerzeniu podstawy politycznej rządu. Takie przypuszczenie opieram na zdementowanych pogłoskach o kandydaturze Włodzimierza Cimoszewicza na stanowisko ministra sprawiedliwości i prokuratora generalnego – co by oznaczało wywieszenie przez PO białej flagi w konflikcie z razwiedką, zapoczątkowanym aresztowaniem wiosną ub. roku szwajcarskiego finansisty Petera Vogla vel Filipczyńskiego.
Wprawdzie Włodzimierz Cimoszewicz jest dziś autorytetem moralnym i w ogóle – dżentelmenem w każdym calu, ale na liście Macierewicza z 4 czerwca 1992 roku figurował jako „Carex”. Kto raz był królem, ten zawsze zachowa majestat – mówią wymowni Francuzi, więc powierzenie akurat w tym momencie stanowiska ministra sprawiedliwości i prokuratora generalnego Włodzimierzowi Cimoszewiczowi byłoby ze strony Donalda Tuska „znakiem pokoju” wobec razwiedki. Samo aresztowanie Vogla razwiedka mogła początkowo zbagatelizować, ale kiedy całkiem niedawno, za ministerium Andrzeja Czumy doszło do przecieków do mediów niedyskrecji Vogla ze śledztwa, że ze szwajcarskiego konta generała Gromosława Czempińskiego jakiś Turek ukradł 2 miliony dolarów, starsi i mądrzejsi mogli dojść do wniosku, że żarty posunęły się za daleko, zwłaszcza, że i wcześniej minister Grzegorz Schetyna odgrażał się, iż trzeba będzie „do końca” wyjaśnić nie tylko okoliczności zagadkowego wyjazdu p. Filipczyńskiego w 1983 roku do Szwajcarii, chociaż, zgodnie z surowym wyrokiem niezawisłego sądu, miał on właśnie odsiadywać karę 25 lat więzienia za zabicie starszej pani – ale również okoliczności jego ułaskawienia przez prezydenta Kwaśniewskiego.
No to kiedy okazało się – a któż takie rzeczy może lepiej wiedzieć, niż razwiedka? – że „Zbycho”, „Grześ” i „Miro” kręcą z hazardnikami lody, a premier Tusk właśnie się o tym dowiedział – i nic – to nagle dziennikarze „Rzeczpospolitej” jak to się teraz w Polsce mówi – „dotarli” do stenogramów podsłuchów telefonicznych ministrów z biznesmenami, no i się zaczęło. A jak wiemy z poprzednich doświadczeń, nic by się nie zaczęło, gdyby niezależni dziennikarze z popularnych stacji telewizyjnych nie dostali rozkazu, żeby dmuchać. Bo gdyby dostali rozkaz, żeby nie dmuchać, to na stenogramy w „Rzeczpospolitej” nikt by nie zwrócił uwagi, może z wyjątkiem Jarosława Kaczyńskiego, ale szybko zostałoby to uznane za „oszołomstwo”, albo nawet – „język nienawiści” i żadnych konsekwencji by to za sobą nie pociągnęło. Tym razem było jednak inaczej, co oznacza, przeciwko premieru Tusku uruchomione zostały Moce.
Ale bo też sytuacja trochę się zmieniła, odkąd wiosną prezes Jarosław Kaczyński ogłosił zakończenie wojny z „układem”, którego – jak się okazało – wcale nie było i porozumiał się z SLD w sprawie odzyskania państwowej telewizji ze szponów „byłego neonazisty”, którego z jakiejś niepojętej przekory broniła Platforma Obywatelska. Ta desperacka obrona zdezorientowała nawet niezawisły sąd, który tak został skołowany tymi politycznymi łamigłówkami, że na wszelki wypadek wydał wyrok salomonowy, pozostawiając początkowo w TVP dwóch prezesów jednocześnie, aż ktoś starszy i mądrzejszy wyjaśnił niezawisłemu sądu, że prezesem ma być pan Szwedo – owoc kompromisu PiS i SLD. Wirtuoz intrygi Jarosław Kaczyński pokazał w ten sposób, że on też może skutecznie zagrać w jednej drużynie z razwiedką, tymczasem Donald Tusk najwyraźniej myślał, że to niemożliwe, że razwiedka tylko jego uważa i tylko jemu ufa. Więc aferą hazardową przypomniano mu, że i on i ta cała jego Platforma, zostali zaangażowani jako mniejsze zło – ale dopóty, dopóki PiS Jarosława Kaczyńskiego był złem większym. A skoro teraz już nie jest, to wszystko wraca do punktu wyjścia, zgodnie z zasadą rebus sic stantibus. Przewidział to już prawie 300 lat temu ksiądz biskup Krasicki pisząc: „póki gonił zające, póki kaczki znosił, Kasztan co chciał u pana swojego wyprosił. Przyszedł czas – a z dawnego pańskiego pieścidła, psisko stare, niezdatne oddano do bydła”.
„Być, albo nie być – oto jest pytanie”. Do takiego wniosku musiał wreszcie, odzyskując poczucie rzeczywistości, dojść Donald Tusk i wypowiedział PiS-owi wojnę. To znaczy – parlamentarne boksy na pyskówki i pozaparlamentarne licytacje – kto da więcej. W tym boksowaniu rolą sędziego przypadła razwiedce i w przypadku nokautu przyzna ona zwycięzcy nagrodę. Jeśli wygra Donald Tusk, to nastąpi powrót do stanu poprzedniego – oczywiście już bez Vogla w areszcie, albo jakoś tak, a jeśli Jarosław Kaczyński – to można liczyć się z rekonstrukcją rządu – że zamiast koalicji PO-PSL, rządy obejmie koalicja PiS-SLD-PSL (227 posłów wobec 207 posłów Platformy), które – jak wiadomo, może z każdym. W tym celu jednak Jarosław Kaczyński musiałby zapukać do serduszka razwiedki.
Przed podobnym wyzwaniem stanął kiedyś król Stanisław August, który – gdy wpadła mu w oko ładna aktoreczka z bawiącego akurat w Warszawie francuskiego teatru – napisał do niej bilecik z pytaniem, czy może zapukać do jej serduszka. – Tak Najjaśniejszy Panie – odpowiedziała aktorka – ale to będzie drogo kosztowało! Więc dementując fałszywe pogłoski rozsiewane przez prezydenckiego ministra Aleksandra Szczygłę, że pan prezydent Kaczyński podpisze traktat lizboński w niedzielę, oznajmiono, że pan prezydent podpisze traktat lizboński w sobotę. Wprawdzie pan prezydent jest bezpartyjny, ale jeśli iustitia w tej wojnie nie polegnie, razwiedka powinna zaliczyć tu punkt dla PiS. No i Nasza Pani Aniela chyba też. W takim razie wyrzucenie trzech ministrów z rządu i trzech – z Kancelarii Premiera, może w tej sytuacji premieru Tusku nie wystarczyć.
Stanisław Michalkiewicz
www.michalkiewicz.pl
Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Goniec” (Toronto, Kanada).
więcej komentarzy Stanisława Michalkiewicz – kliknij tutaj