Reportaż z rejsu okrętem podwodnym na Bałtyku – Paweł Soroka
Rondo Bitwy pod Oliwą w Gdyni Oksywie wczesnym sierpniowym porankiem. W pobliskim Porcie Wojennym krząta się coraz więcej ludzi w granatowych mundurach. Jestem tu po raz pierwszy, a w dodatku mam odbyć rejs okrętem podwodnym klasy Kobben, który będzie wykonywał zadania szkoleniowe. Nic więc dziwnego, że jestem nieco poddenerwowany i odczuwam pewien niepokój przed nieznanym. Oficer Prasowy 3 Flotylli Okrętów porucznik Piotr Wojtas prowadzi mnie do nabrzeża. Już z daleka w promieniach słońca widzę charakterystyczne sylwetki czterech „Kobbenów” znajdujących się na wyposażeniu Marynarki Wojennej RP. Z jednej strony wąskiego nabrzeża zacumowane są „Sęp” i „Bielik”, z drugiej – „Sokół” i „Kondor”. Wraz ze znajdującym się w remoncie ORP „Orzeł” stanowią one Dywizjon Okrętów Podwodnych.
Okręty podwodne typu “Kobben” są przystosowane do działania we wszystkich rejonach świata. Zbudowane w stoczniach niemieckich, przez wiele lat pływały pod banderą Norwegii, która przekazała je naszej marynarce na początku XXI wieku. Po modernizacji, która została przeprowadzona w Norwegii na początku lat dziewięćdziesiątych, Kobbeny wyposażone są w nowoczesne systemy dowodzenia i łączności NATO oraz systemy kierowania ogniem. Są trudno wykrywalne. Mogą się zanurzać do głębokości 200 metrów.
Kierujemy się do „Bielika”, którym mam popłynąć. Oznaczony jest numerem 296. Witam się z jego dowódcą komandorem porucznikiem marynarki Piotrem Pawłowskim i po trapie wchodzę na pokład okrętu. Idę niepewnie bo jego kadłub jest wąski. Przez właz ostrożnie wchodzę do wnętrza okrętu. Tak wygląda zaokrętowanie.
Przede mną przedział torpedowy. Niezbyt duży „Kobben” ma solidne uzbrojenie: osiem wyrzutni torped kalibru 533 mm!
– To groźna i skuteczna broń w rękach dobrze wyszkolonych marynarzy – mówi chorąży marynarki Adam Młot – starszy technik broni podwodnej. Jednocześnie odpowiadając na moje pytanie, wyjaśnia jak ładowane są do wyrzutni torpedy. – To bardzo ważna i precyzyjna operacja, ponieważ torpedy zawierają paliwo, a w przypadku rejsu bojowego posiadają także uzbrojone głowice. Najmniejsze uszkodzenie mogłoby mieć fatalne konsekwencje, tak jak to się stało w przypadku „Kurska”, który kilka lat temu zatonął na Morzu Barentsa – dodaje Adam Młot.
Tymczasem „Bielik” zwinął – albo jak mówią marynarze – sklarował cumy i wziął kurs na morze, kierując się w stronę Helu. Słyszę cichą pracę jego śruby.
Na początku zostałem przeszkolony jak powinienem się zachować, gdyby doszło do sytuacji awaryjnej. Potem udałem się do socjalnej części „Bielika”. Wskazano mi koję, na której będę mógł spać i odpoczywać oraz szafkę, w której umieściłem torbę z moimi rzeczami osobistymi niezbędnymi w czasie pobytu na okręcie. I zaraz potem poproszony zostałem przez dowódcę do mesy na śniadanie.
W „Bieliku” mesa składa się z dwóch niskich stołów, wokół których znajdują się wyściełane podłużne siedzenia. – W nocy i w przerwach między posiłkami pełnią one rolę koji, na których można leżeć i spać – informuje mnie bosman okrętowy chorąży marynarki Marcin Kobyliński. Notabene oprócz dowódcy jest on przełożonym wszystkich podoficerów i marynarzy na okręcie.
Po śniadaniu kieruję się w stronę środka okrętu. Tu mieści się wejście do kiosku, dominującego na całym okręcie podwodnym. Gdy okręt płynie w wynurzeniu, na jego szczycie pełnią wachtę marynarze, obserwując okalający akwen.
– Niech Pan tam wejdzie – zachęca mnie bosman okrętowy chorąży Marcin Kobyliński. Patrzę do góry – należy pokonać co najmniej 5 – 6 metrów, wspinając się w pionowej rurze po metalowych stopniach-uchwytach. Muszę bardzo uważać by się nie ześlizgnąć, tym bardziej, że nie mam w tym wprawy. Wreszcie jestem na szczycie i siadam obok oficera wachtowego i jego dublera. Uderzony zostałem silnymi porywami wiatru, który zrywa moją czapeczkę z daszkiem; wpada ona do morza. Byłem bardzo do niej przywiązany, ale w tej sytuacji jestem bezsilny. Płyniemy nie tak daleko od brzegu, w zasięgu mojego wzroku znajduje się oddalający się stopniowo Półwysep Helski.
Krótko potem, gdy zszedłem do wnętrza okrętu, dzwonek ogłasza alarm. Pada komenda Dowódcy: do zanurzenia! Opuścić pomost! Zamknąć górny właz, opuścić antenę UKF, zamknąć dolny właz. Zalać jedynkę, zalać dwójkę! Chodzi o zbiorniki balastowe – wyjaśnia mi II mechanik porucznik marynarki Adrian Sokalski. Od góry słychać stopniowo napierającą masę wody, a jednocześnie wodę napełniającą te zbiorniki. Początkowo „Bielik” zatrzymuje się na głębokości peryskopowej. Pierwsze zanurzenie mam więc za sobą! To dla mnie zupełnie nowe przeżycie i moment refleksji. I od razu zapragnąłem wyjrzeć przez peryskop. Dotąd miałem okazję oglądać go na różnych filmach. Teraz mogłem go uchwycić własnymi rękami.
– W prawej ręce ma Pan powiększenie, w lewej kąt elewacji – instruuje mnie dowódca. Na horyzoncie ujrzałem duży statek, jak mi wyjaśnił jeden z oficerów, był to prom pasażerski płynący do Szwecji. Obróciłem peryskop w poziomie i tu ukazało mi się oddalające się polskie wybrzeże. Wokół Bałtyk był coraz bardziej rozkołysany.
Zainteresowały mnie przyrządy i wskaźniki, które gęsto, jedne przy drugim, są rozmieszczone na śródokręciu. Z lewej strony ekran radaru i stanowisko nawigatora – wachtowego, przy którym cały czas dzień i noc pełniona jest wachta i przeprowadzane są niezbędne wyliczenia pozwalające sterować okrętem. Z prawej – stery kierunku i głębokości. I wskaźniki głębokości. Zauważam, że wskazówka na nich zaczyna kręcić się w prawo. Zanurzamy się więc coraz głębiej. Ogarnia mnie lekki niepokój. Osiągnęliśmy głębokość 60 metrów, największą jaka jest możliwa w tym miejscu Bałtyku. Zostałem poinformowany, że znajdujemy się na obszarze poligonu morskiego P-12.
I wtedy spotkała mnie niespodzianka: chrzest morski. – Proszę wypić tę szklankę wody – usłyszałem słowa dowódcy. – I to jednym chaustem! Poczułem, że woda jest słona, jej smak złagodził plasterek cytryny. Okazało się, że to woda morska pobrana z maksymalnej głębokości, na jaką w tym rejsie zanurzył się ORP „Bielik”. Za chwilę komandor por. Pawłowski wręczył mi rulon z wypisanym staropolszczyzną Manifestem Neptuna, nadającym mi imię: Antares. Na mocy tego manifestu zostałem wliczony w poczet poddanych Króla Neptuna. Ten certyfikat będę bardzo sobie cenił.
W wolnej chwili w mesie dłużej porozmawiałem z dowódcą kmdr por. Piotrem Pawłowskim. Szczególnie zainteresował mnie jego udział w misji „Acive Endeavour”, którą na jednym z Kobbenów – ORP „Kondor” odbył niedawno. To kryptonim operacji NATO, prowadzonej na Morzu Śródziemnym po 11 września 2001 r. Jej celem jest ochrona statków cywilnych w rejonie Cieśniny Gibraltarskiej poprzez monitoring żeglugi w celu wykrycia terrorystów i przemytników. Misję tę rotacyjnie wykonują także inne okręty wojenne Marynarki Wojennej RP.
Głównym atutem ORP „Kondor” w czasie tej misji była skrytość działań. Operując w zanurzeniu monitorował żeglugę pozostając niewykrytym. Pod wodą okręt przepłynął 8 tysięcy mil morskich, „kontrolując” obszar ok. 200 tysięcy km2 (ponad połowa powierzchni Polski).
– Było to niesamowite doświadczenie. Jak wychodziliśmy w morze to przebywaliśmy w nim bez przerwy 2 tygodnie, w tym większość czasu w zanurzeniu – wspomina komandor por. Pawłowski. – Potem 2-3 dni w porcie, gdzie odtwarzaliśmy gotowość bojową, uzupełnialiśmy paliwo, oleje, wodę i prowiant…, odsapnęliśmy troszeczkę, odespaliśmy, niektórym udało się nawet coś zwiedzić i pora znów w morze. Było to naprawdę bardzo męczące – i fizycznie i psychicznie. Po pewnym czasie w naszym okręcie czuliśmy się jak automaty, nie wiedzieliśmy co zrobić ze sobą. Wdawało nam się, że nie mamy swojego miejsca na kojach! Chociaż cały czas mieliśmy świadomość, że wykonujemy ważną natowską misję i reprezentujemy w niej Polskę, a poza tym zdobywamy cenne doświadczenie bojowe.
Będąc na pokładzie okrętu podwodnego, starałem się poznać jego funkcjonowanie. Udałem się więc do maszynowni. Tylko na chwilę, ponieważ przez cały czas panuje tam temperatura 50 stopni celsjusza! „Bielik”, podobnie jak inne „Kobbeny”, posiada dwa silniki spalinowe Mercedesa Maybacha o mocy 600 KM. każdy.
– Pracują one w wynurzeniu lub na chrapach – poinformował mnie pierwszy mechanik kapitan marynarki Dariusz Olas. – Natomiast gdy okręt płynie w zanurzeniu to napędza go – pracujący bardzo cicho – jeden silnik elektryczny o mocy 1100 kilowat (1500 KM).
Wieczorem miał miejsce alarm bojowy, gdy „Bielik” znajdował się na głębokości peryskopowej na obszarze poligonu morskiego. Jego załoga ćwiczyła przeprowadzenie ataku torpedowego. Obserwując za pomocą peryskopu powierzchnię morza, dowódca okrętu wydawał rozkazy swoim podwładnym. Wreszcie padła najważniejsza komenda:- pal! Wkrótce potem usłyszeliśmy krótkie skwitowanie: – torpeda trafiła w cel! Oczywiście to były tylko symulowane ćwiczenia przy użyciu odpowiednich systemów wykrywania i naprowadzania na cel. Należy jednak mieć świadomość, że w rzeczywistych warunkach bojowych wszystko przebiegałoby podobnie, z tą tylko różnicą, że wówczas wystrzelona zostałaby torpeda – w dodatku uzbrojona w głowicę bojową, a celem byłby wrogi okręt.
Odbywając rejs okrętem podwodnym cały czas byłem w kontakcie z jego załogą, rozmawiam z oficerami, podoficerami i marynarzami. Są bezpośredni i taktowni, z wyrozumieniem odnieśli się do moich pytań, nawet gdy byli zajęci wykonywaniem obowiązków wynikających z przypisanych im stanowisk. Dostrzegłem, że stanowią oni dobrze zintegrowaną wspólnotę, taką marynarską rodzinę. Doskonale się rozumieją. Dowodzenie nimi nie polega na drylu, ślepej dyscyplinie. Wysłuchują swojego dowódcy, realizują jego polecenia bo jest on dla nich autorytetem, osobą, do której mają zaufanie. I właśnie na zaufaniu, kompetencjach i doświadczeniu opiera się współdziałanie poszczególnych członków załogi. To powoduje, że ja jako cywil na pokładzie głęboko zanurzonego okrętu podwodnego czułem się bezpiecznie. Jak to się mówi – byłem w dobrych rękach.
Późnym popołudniem zaczęła nas ogarniać senność. Nie będący na wachcie położyli się na kojach by odpocząć. Przyczyną było rosnące stężenie dwutlenku węgla (w ciągu jakichś sześciu godzin zawartość tlenu spada do 19%, dwutlenku węgla wzrasta do ponad 2%). Dlatego okręt musiał powrócić na głębokość peryskopową, by podnieść chrapy, za pomocą których spalinowy silnik zaczął zasysać do okrętu świeże powietrze. Zaczęło nam się lżej oddychać.
Jedną z najbardziej zapracowanych osób na okręcie jest kucharz. Sam przygotowuje trzy posiłki dziennie dla całej załogi. W śródokręciu dysponuje on dość ciasnym pomieszczeniem, wyposażonym w niezbędne akcesoria i urządzenia kuchenne. Na „Bieliku” jest nim bosman Robert Kotlewski. Dotąd pracował w stołówce Portu Wojennego na Oksywiu, teraz odbywa swój pierwszy rejs na okręcie podwodnym. Dlatego podobnie jak ja przeszedł chrzest morski.
– Muszę się przystosować do nowych warunków, bez wątpienia trudniejszych niż na lądzie – mówi Pan Robert. – Lubię jednak tę pracę, nawet tu pod wodą. Muszę stwierdzić, że posiłki, które przygotował były bardzo smaczne. A na pokładzie okrętu podwodnego apetyt dopisuje.
Zaczęła się noc. Na wachcie została nieliczna dyżurna załoga. Na okręcie niewielki ruch, większość członków załogi śpi w śpiworach na wąskich kojach. Przed położeniem się do snu, udałem się do przedziału, w którym pracuje sonar.
– To czego nie zobaczy peryskop, to usłyszy sonar – informuje mnie mat Marcin Herbarz, obsługujący to niewielkie ale bardzo ważne urządzenie. W zanurzeniu, poniżej głębokości peryskopowej, okręt podwodny jest praktycznie ślepy i wtedy właśnie sonar jest jego oczami i uszami. Po odgłosie pracujących śrub rozpoznaje każdy – płynący nad okrętem podwodnym lub w jego pobliżu – statek lub okręt wojenny, w tym również podwodny. Sonarzysta pełni wachtę całą noc, ponieważ o tej porze, choćby ze względów bezpieczeństwa, okręt podwodny przeważnie płynie w zanurzeniu.
Po północy położyłem się na koi, nie łatwo było mi usnąć, miałem za sobą moc przeżyć niedostępnych na co dzień, w dodatku okręt kołysze się, mimo że jest głęboko zanurzony.
O godzinie 4.00 nad ranem obudził nas wszystkich alarm. Zerwaliśmy się z koj i udaliśmy do centralnego miejsca przy pierwszym peryskopie. Padła komenda dowódcy: – do wynurzenia! Wyraźnie było słychać odgłos wydawany przez tony morskiej wody wypieranej przez kadłub wynurzającego się „Bielika”. Po pewnym czasie padła kolejna komenda: – otworzyć dolny właz! W odpowiedzi na nią jeden z podoficerów wdrapał się do połowy kiosku i otworzył właz. – Otworzyć górny właz – po tej komendzie do okrętu zaczęło przedostawać się świeże powietrze. Nasz okręt ponownie był na powierzchni Bałtyku. Jeden z podoficerów na kiosku okrętu umocował biało-czerwoną banderę. Nie ukrywam, że jako cywil odbywający po raz pierwszy rejs okrętem podwodnym, odczułem wtedy ulgę. Dla mnie był to najbardziej emocjonujący moment z całego rejsu, który na zawsze zapamiętam.
Nie chce mi się już spać, więc obserwuję pracę wachtowego czyli nawigatora. Nagle przypominam sobie, że już niedługo wschodzić będzie słońce. Pytam stojącego przy stole nawigacyjnym kapitana marynarki Łukasza Szmigla czy wie, o której zacznie wschodzić słońce? Okazuje się, że wszystko wcześniej już wyliczył: – wschód słońca nastąpi o 5.39. Nie przeoczyłem tego momentu – o tej godzinie skierowałem się do peryskopu. Moim oczom ukazał się niezapomniany widok, wręcz erupcja piękna! Zza horyzontu morza powoli wyłaniała się pomarańczowa półkula, a chwilę potem moje oczy poraził okrąg jaskrawo świecącego słońca, trochę przyćmiony nisko zawieszoną chmurą. Słoneczne promienie rozbiegły się po wzburzonych falach morza. Delektowałem się tym widokiem przez parę minut.
Powoli płynąc w wynurzeniu zbliżamy się do portu wojennego. Jeszcze tylko śniadanie. Kucharz bosman Kotlewski tym razem przygotował dla nas smakowite smażone kiełbaski z cebulą, do tego plasterki pomidorów, papryki i ogórków, chleb z masłem. Bardzo mi smakowały.
Około 8.00 rano jeszcze raz spojrzałem przez peryskop: u wejścia do portu powitały nas stada kormoranów i mew, które obsiadły betonowe nabrzeża.
Minęły 24 godziny od rozpoczęcia rejsu. Dobiliśmy do brzegu. Pożegnałem się z członkami załogi, podziękowałem im za życzliwość i cierpliwe wysłuchiwanie moich pytań i wynurzeń, za kompetentne wyjaśnienia. Życzyłem im tyle powrotów do portu, ile wypłynięć. Tyle wynurzeń, ile zanurzeń – poprawił mnie dowódca kmdr por. Piotr Pawłowski, który po trapie odprowadził mnie na nabrzeże. Podziękowałem mu serdecznie ze ten niezwykły dla mnie bezpieczny i pełen wrażeń rejs…
Okręty podwodne typu „Kobben” pływają pod banderą Marynarki Wojennej RP od pierwszych lat XXI wieku, ORP „Bielik” od 2003 roku. Dzięki nim w pełni zawodowa kadra podwodniaków może nieustannie się szkolić i wykonywać ważne zadania. Jednak już niedługo, bo w 2012 roku, kończy się resurs tych udanych okrętów. Co będzie dalej z ich załogami, którzy bez wątpienia stanowią elitę Sił Zbrojnych RP ? Nie wyobrażam sobie, żeby Ci znakomici fachowcy odeszli nagle do cywila. Byłaby to wielka strata dla naszej obronności. Dlatego już teraz nasi politycy powinni myśleć o pozyskaniu następców „Kobbenów”. Problem jest poważny, tym bardziej, że cała polska Marynarka Wojenna ulega przyspieszonej degradacji i jest najbardziej zaniedbanym rodzajem naszych sił zbrojnych. Polskie społeczeństwo w ogóle nie zdaje sobie z tego sprawy! I to mimo tego, że mamy wspaniałe tradycje morskie. Przed wojną, w krótkim okresie II Rzeczypospolitej, między innymi dzięki takiej postaci jak wicepremier Eugeniusz Kwiatkowski, zbudowana została Gdynia wraz z nowoczesnym portem, Stocznia Marynarki Wojennej, która teraz chyli się ku upadkowi, powstała Wyższa Szkoła Marynarki Wojennej, a przede wszystkim nasza flota wojenna dysponowała niemałą liczbą naprawdę nowoczesnych okrętów wojennych. A więc można było! Czy będzie nas stać na podobny wysiłek w najbliższych latach?
Paweł Soroka
zdjęcia:
archiwum Pawła Soroki