Kiedy pierwsi ludzie w 1969 roku stanęli na Księżycu, autor tego tekstu siedział w Centrum Kontroli Lotów NASA w Houston. Zdobywców kosmosu od katastrofalnej porażki dzielił wówczas zaledwie włos. Dzisiaj NASA chce znów wrócić na Ksiêżyc. Brednia? Nie całkiem…
Nie ma już wielu osób związanych z tym projektem na tyle, by mogły o nim opowiedzieć. I o czasach, gdy Księżyc zdawał się leżeć dalej od Ziemi niż obecnie Mars.
Albo o pamiętnym dniu w maju 1961 r., gdy Robertowi Gilruthowi i kilku innym wezwanym do Białego Domu odebrało mowę na wieść, czego oczekuje od nich prezydent USA. John F. Kennedy sprawował urząd zaledwie od kilku miesięcy, a już mieli mu pomóc w spełnieniu wielowiekowego marzenia ludzkości. Ale nie marzenie było tu ważne.
Chodziło o politykę i tylko o nią. Należało pokonać wroga ideologicznego, wykorzystując technikę. Potrzebna była rakieta, której moc przekraczała zdolność pojmowania laików. Robert Gilruth nie był bynajmniej laikiem. Nikt nie znał lepiej od niego stanu ówczesnej techniki. Trzy lata wcześniej zlecono mu, by stworzył Kosmiczną Grupę Zadaniową. Po szoku, jaki wywołały pierwsze radzieckie sukcesy w badaniu kosmosu, zadaniem tego zespołu była rodzima, amerykańska ekspansja poza granice ziemskiej atmosfery.
I to właśnie Gilruth zaproponował Księżyc jako atrakcyjny cel. Ale czyż nie powinien był uświadomić prezydentowi, że to, czego ten zażądał, jest niewykonalne – przynajmniej na razie? Nie uczynił tego i wraz z innymi poprosił o czas do namysłu. A potem odpowiedzieli: – Panie prezydencie, powinniśmy spróbować zrobić to, co pan proponuje.
Peter Sartorius
Die Ziet
Całość dostępna w w 28. numerze tygodnika “Forum” do nabycia w polonijnych księgarniach i punktach sprzedaży prasy polskiej na terenie całych Stanów Zjednoczonych.