Chwile grozy przeżyło 206 pasażerów samolotu LOT, którzy w sobotę nad ranem polskiego czasu lecieli z Chicago do Warszawy. W maszynę najprawdopodobniej trafił piorun, który zepsuł czujnik prędkości. “Było strasznie. Myślałem, że to już koniec” – mówi DZIENNIKOWI jeden z pasażerów. Maszyna awaryjnie lądowała w Toronto.
Kłopoty zaczęły się w 70 minut po starcie rejsu numer 002 z lotniska O’Hare w Chicago. Maszyna znajdowała się wtedy już nad Atlantykiem, gdzie szalały silne burze. – Samolotem trzęsło niemiłosiernie. Po kolejnym wstrząsie zrobiło się ciemno, jakby wszystkie systemy elektroniczne przestały działać – opowiada mężczyzna proszący o zachowanie anonimowości.
Już po chwili światło zapaliło się ponownie. Turbulencjom towarzyszył jednak dźwięk, który świadkowie opisują, jakby kadłub rozpadał się na części. Rzeczywiście – samolot wtedy gwałtownie opadał: na specjalistycznych amerykańskich portalach lotniczych można znaleźć zapisy informacji radarowych lotu 002 – widać, jak w ciągu trzech minut boeing traci ponad dwa kilometry wysokości.
Według naszego rozmówcy pilot samolotu zorientował się, że wskazania prędkościomierza są nieprawidłowe. Z radarowych zapisów również wynika, że boeing kilka razy raptownie tracił prędkość. Dlatego piloci zdecydowali o awaryjnym lądowaniu w Toronto.
Awaria prędkościomierza oznacza, że samolot był w ogromnym niebezpieczeństwie. Piloci nie wiedzą, z jaką szybkością lecą, a w przypadku utraty prędkości skrzydła tracą siłę nośną i w efekcie maszyna zaczyna spadać. Według ekspertów najprawdopodobniej tak właśnie było z airbusem Air France, który trzy tygodnie temu runął do Atlantyku.
Polskim pilotom udało się opanować samolot, ale musieli jeszcze sprowadzić maszynę na ziemię. – Wiedzieliśmy, że jest źle. Pilot zrzucił paliwo i poinformował, że będziemy lądować awaryjnie – mówi nasz rozmówca.
W Toronto, gdzie dokonano przeglądu maszyny, usunięto usterkę. Przedstawiciele LOT nie chcieli komentować całego wydarzenia.
Daniel Walczak, Robert Zieliński
www.dziennik.pl