3-marca-chicago-2
Plajta teatrów operowych i orkiestr symfonicznych, pustki na Broadwayu, muzea, które wyprzedają się z kolekcji – recesja coraz dotkliwiej uderza w amerykańską kulturę i sztukę. A to dopiero początek.

Teatry, galerie i domy aukcyjne, muzea i uniwersytety tną do kości budżety na ten rok, zamrażają lub likwidują najdroższe i najambitniejsze projekty. Nie brakuje spektakularnych plajt, jak bankructwo ambitnego teatru operowego w Baltimore, kalifornijskiej Pacific Opera czy orkiestry Santa Clarita Symphony.

Muzeum Sztuki Amerykańskiej w Minneapolis zamknęło czasowo galerie, bo nie stać go było na czynsz. Co najmniej dwa inne muzea – 183-letnie nowojorskie Muzeum Akademii Narodowej oraz Rose Art Museum na bostońskim Uniwersytecie Brandeis – posunęły się do ostateczności: sprzedaży obrazów ze stałej kolekcji. Słynne Muzeum Sztuki Współczesnej w Los Angeles (MOCA) uratował przed bankructwem lokalny miliarder Eli Broad, który w zamian za 30-milionowy zastrzyk mianował dyrektorem starego przyjaciela o znikomym doświadczeniu muzealnym.

Recesję narastającą w amerykańskiej kulturze nazwać można cichą recesją, bo ogólnokrajowe media zauważają tylko tarapaty najszacowniejszych instytucji. Pewną rolę gra tu silna w Ameryce antyintelektualna tradycja traktująca sztukę jako margines życia, z którym bez większego żalu można się rozstać w sytuacjach kryzysu. – Nasi filantropi uważają, że ich pieniądze powinny iść w przede wszystkim na zdrowie czy bezpieczeństwo publiczne – mówi Randall Bourscheidt, dyrektor Sojuszu na rzecz Sztuki, jednej z najpoważniejszych nowojorskich organizacji lobbystycznych. – Kiedy pada bank braci Lehman, to jest to tytuł na czołówkę. Bankructwo instytucji kultury z trudem przedziera się do świadomości społecznej.

Wszystko poszło na Obamę

Kryzys jest tym bardziej dotkliwy, że w przeciwieństwie do krajów europejskich instytucje kulturalne w USA są niemal całkowicie sprywatyzowane. Według waszyngtońskiej organizacji lobbystycznej Amerykanie na rzecz Sztuki (AFTA) połowa rocznego dochodu przeciętnej organizacji non profit o profilu artystycznym to tzw. dochód wypracowany (zyski ze sprzedaży biletów, imprezy obliczone na zbiórkę datków itp.), 43 proc. – to dotacje ze źródeł prywatnych, 5 proc. – subwencje fundacji dobroczynnych, 2,5 proc. darowizny od korporacji, a tylko 7 proc. to pieniądze publiczne.

Jesienne tąpnięcie na Wall Street i późniejsze wstrząsy wtórne – jak choćby upadek 50-miliardowej piramidy finansowej Bernarda Madoffa, sponsora najbardziej prestiżowych instytucji kulturalnych Nowego Jorku – spowodowały drastyczne skurczenie się źródeł finansowania kultury. Dość powiedzieć, że tzw. żelazny fundusz Metropolitan Opera stopniał w ciągu kilku tygodni z 300 do 200 mln dol. Kryzys pogłębiła jeszcze kampania wyborcza Baracka Obamy, na którą łożyli liberałowie zaangażowani zwykle w sponsorowanie kultury, a także drastyczne cięcia w domowych budżetach (wyjście do muzeum z posiłkiem na mieście to dla rodziny z dwójką dzieci 100-150 dol.).

(…)

Pusto na Broadwayu

Podczas recesji najbardziej cierpi sztuka elitarna, a najmniej ta związana z technologią, szczególnie z internetem. Metropolitan Opera zrezygnowała właśnie z dwóch kosztownych inscenizacji, a dwie kolejne zamieniła na tańsze (zamiast “Kobiety bez cienia” Richarda Straussa będzie “Elektra” tego samego kompozytora). Nowy menedżer Peter Gelb musiał błagać robotników scenicznych, by zgodzili się tak samo jak primadonny na 10-proc. obniżkę płac.

Konkurująca z MET New York City Opera pół roku temu chciała powierzyć stery Gerardowi Mortierowi, który jako dyrektor prestiżowego Festiwalu Mozartowskiego w Salzburgu słynął z ekstrawaganckich inscenizacji. Nie mogła jednak pozwolić sobie na podyktowany przez Mortiera budżet i wystawi w tym sezonie tylko jedną premierę, w dodatku w wersji koncertowej.

Broadway od dawna nie przeżył takiego dnia jak 19 stycznia, kiedy to z afisza zeszło 12 sztuk i musicali – połowa repertuaru teatralnej dzielnicy. Zabrakło publiczności, bo bilety na najbardziej efektowne musicale dochodzą tu do 250 dol. W sezonie wiosennym zapowiedziano tylko dwie musicalowe premiery, w tym jedną śpiewogrę na dwóch aktorów. – Ludzie naprawdę nie mają pieniędzy – mówi “Gazecie” Steve Raiff, jeden z producentów broadwayowskiej inscenizacji “Przysięgi Ireny” o Polce ratującej Żydów podczas Zagłady. – Zadzwoniłem do jednej z producentek, powiedziała, że musi sprzedać dom i biżuterię, by się utrzymać na przyzwoitym poziomie.

Załamał się też niemiłosiernie pompowany od dekady rynek sztuki współczesnej. Według telewizji MSNBC najważniejsze jesienne aukcje domów Sotheby’s i Christies przyniosły od 50 do 60 proc. mniejsze zyski od spodziewanych. W efekcie obydwa domy aukcyjne zwolniły co dziesiątego pracownika swoich oddziałów w USA.

Domy wydawnicze przeprowadzają masowe zwolnienia, a jedyny niemalejący sektor tego rynku to książki i albumy fotograficzne, których druk i marketing opłacą sobie sami autorzy – na ogół bogaci półamatorzy.

(…)

Kryzys idzie do muzeum

Muzea w Detroit czy w Brooklynie, których bogate kolekcje powstały ponad sto lat temu dzięki hojności bogatych patronów, jeszcze przed jesiennym załamaniem na rynkach finansowych odczuły skutki upadku lokalnego przemysłu, odsuwania się lub wymierania sponsorów, politycznych i kulturowych przemian. Ich dyrektorzy zrozumieli, że na dłuższą metę lekarstwem na przetrwanie nie są drastyczne cięcia, lecz przystosowanie się do nowych czasów.

Graham W.J. Beal, dyrektor Detroit Institute of Art, w ciągu ostatnich dwóch lat udowodnił, że muzeum może całkowicie zmienić swój wizerunek, sięgając po swój główny atut – sztukę. Instytut szczyci się wspaniałymi zbiorami, z dziełami Jana van Eycka i Petera Breughla Starszego, Cézanne’a i Picassa. A jednak dawno minęła epoka rozkwitu przemysłu samochodowego w Detroit, gdy muzeum utrzymywało się z darów miejscowych potentatów.

Nowy dyrektor postawił sobie za zadanie przyciągnięcie do muzeum mieszkańców miasta, którego większość stanowią dziś czarni Amerykanie. Sztuka afrykańska została wyeksponowana w pobliżu głównego wejścia. Dodano także galerię sztuki afroamerykańskiej, do której włączono dzieła lokalnych artystów. Reszta kolekcji została zorganizowana tematycznie, z objaśnieniami rozmieszczonymi w widocznych miejscach na kolorowych ścianach. Taka aranżacja kolekcji gorszy tradycjonalistów, ale do muzeum cisną się tłumy, a sztuka broni się sama.

Ciekawą drogę wybrało także Muzeum Brooklyńskie. Kiedy je zakładano w 1897 r., Brooklyn był trzecim największym miastem Ameryki, a muzeum miało być jego perełką. Jednak już na rok po otwarciu imponującego budynku Brooklyn został włączony do Nowego Jorku, a jego ambitne muzeum spadło na drugorzędną pozycję, za gigantycznym Metropolitan na Manhattanie. Arnold Lehman, który w stulecie powstania objął dyrekcję, postanowił stworzyć muzeum o charakterze odpowiadającym wieloetnicznej i wielokulturowej społeczności Brooklynu. Wystawy hiphopowych strojów i akcesoriów czy przedmiotów związanych z “Gwiezdnymi wojnami” wzbudziły kontrowersje, ale przyciągnęły entuzjastyczną, młodą publiczność.

W Stanach już od dawna muzeum nie kojarzy się z zakurzonymi gablotami. Duże muzea codziennie organizują wykłady, koncerty, spotkania z artystami. W nowojorskim Muzeum Guggenheima w pierwsze piątki miesiąca można napić się wina, a muzykę wybiera znany didżej. Museum of Modern Art częstuje młodzież pizzą, proponuje dyskusje i projekcje filmowe. Jedno z waszyngtońskich muzeów w ubiegłym roku było nawet gospodarzem gry fabularnej, której narracja rozwijała się wokół historii związanych z eksponatami. Publiczność mogła się przekonać, że muzeum staje się nie tylko przybytkiem wysokiej sztuki, ale także miejscem, gdzie można spędzić wolny czas i poznać nowych ludzi.

Granica między sztuką a rozrywką się zaciera. Choć niektórzy woleliby, aby muzea pozostawały świątyniami sztuki i nie mieszały kultury wysokiej z popularną, najważniejsze jest, aby przetrwały – i nie świeciły pustkami.

Zbigniew Basara, Anna Arno

Fragmenty tekstu z Wyborcza.pl – www.wyborcza.pl

szerzej w dziale KULTURA