Indeksy giełdowe znów szczytują

Mocne dane z gospodarki Stanów Zjednoczonych doprowadziły we wtorek do zdecydowanego umocnienia dolara i wyniosły S&P500 oraz Nasdaq w pobliże historycznych szczytów. Żyjemy w czasach dominacji amerykańskich aktywów nad resztą świata i wtorkowa sesja była tego dobitnym potwierdzeniem. Jak zauważył komentator Bloomberga, pod względem relacji ceny do oczekiwanych zysków spółek amerykańskie akcje są o ok. 30 proc. droższe od europejskich, co jest wartością niewidzianą od 16 lat. To, co widać w szerszym kontekście, dziś było widoczne także w skali jednego dnia. Mieszanej sesji na giełdach europejskich towarzyszyły jednoznaczne, choć niezbyt silne wzrosty po drugiej stronie Atlantyku.

Nasdaq poszedł w górę o 0,76 proc., kończąc dzień tuż poniżej 16 000 punktów. S&P500 zwyżkował o 0,39 proc., na zamknięciu osiągając wartość 4 700,90 pkt. W obu przypadkach są to poziomy bliskie niedawnym rekordom wszech czasów. Podobnie jak w przypadku średniej przemysłowej Dow Jonesa, która we wtorek urosła o 0,15 proc., osiągając pułap 36 142,22 punktów. Analitycy zgodnie stwierdzili, że bezpośrednim katalizatorem wtorkowej zwyżki były dane z amerykańskiej gospodarki. Sprzedaż detaliczna w Stanach Zjednoczonych w październiku była o 1,7 proc. wyższa niż we wrześniu i nominalnie osiągnęła najwyższy wynik w historii.

Rynkowy konsensus zakładał wzrost obrotów w sklepach o 1,4 proc. mdm po wzroście o 0,8 proc. we wrześniu. Owszem, za sporą część wyższych wydatków odpowiadały rosnące ceny, lecz równocześnie dane sugerują, że konsumenci je zaakceptowali, mimo że odczyty nastrojów gospodarstw domowych kręcą się wokół najniższych poziomów od 10 lat.
– Ważniejsze jest patrzenie na to, co konsumenci robią, a nie na to, co mówią.
Są zaniepokojeni wyższą inflacją, ale wciąż w dobrej formie i nadal wydają pieniądze – skwitował Gus Faucher, główny ekonomista PNC Financial cytowany przez agencję Reuters. Tym razem nie rozczarowała także produkcja przemysłowa, która w USA w październiku podniosła się o 1,6 proc. mdm po spadku o 1,3 proc. miesiąc wcześniej. Ekonomiści spodziewali się odbicia produkcji tylko o 0,7 proc. mdm.

Takie dane zwiększyły oczekiwania na szybszą normalizację polityki pieniężnej w Ameryce. Na listopadowym posiedzeniu FOMC przy oficjalnie raportowanej inflacji CPI przekraczającej 6% (a więc najwyższej od 30 lat) zadecydowano o rozpoczęciu ograniczania programu skupu obligacji (zwanego potocznie „dodrukiem pieniądza”) o 15 mld dolarów miesięcznie. Pierwsza podwyżka praktycznie zerowej obecnie stopy funduszy federalnych oczekiwana jest na czerwiec 2022 roku – wynika z danych FedWatch Tool. Taka perspektywa prowadzi do zdecydowanego umocnienia dolara względem euro, gdzie kierownictwo EBC nawet nie wspomina o możliwości zakończenia ultra-luźnej polityki pieniężnej nawet w sytuacji, gdy inflacja CPI przeszło dwukrotnie przewyższa 2-procentowy cel inflacyjny. Na mocniejszym dolarze tracą waluty rynków wschodzących, w tym także polski złoty.

Dość spokojnie reagował za to rynek długu. Rentowność 10-letnich obligacji USA podniosła się raptem o 1,5 pb., pozostając na śmiesznie niskim (w zestawieniu zarówno z bieżącą jak i oczekiwaną inflacją CPI) poziomie 1,63 proc. Zmiany rentowności papierów 2-letnich oraz bonów skarbowych były praktycznie żadne. W rezultacie papiery przynoszące stały dochód nadal nie stanowią sensownej alternatywy nawet dla skrajnie przewartościowanych amerykańskich akcji. Tym bardziej, że wyniki spółek wciąż prezentują się znakomicie. Raporty za III kwartał pokazały już prawie wszystkie spółki wchodzące w skład indeksu S&P500. Cztery na pięć z nich przebiło rynkowy konsensus, a zysk na akcję był średnio o blisko 40 proc. wyższy niż rok temu. Takie wyniki sprawiają, że analitycy gremialnie podnoszą prognozy dla amerykańskiego rynku akcji. Eksperci Goldman Sachs właśnie podnieśli przyszłoroczny docelowy poziome S&P500 do 5 100 punktów. To o ponad 8 proc. więcej niż obecnie. W Goldmanie zakładają, że zyski spółek przypadające na ten indeks w 2022 r. wzrosną do 226 dolarów z 207 dolarów oczekiwanych w tym roku.

Chiński rynek nieruchomości w zapaści
Sprzedaż mieszkań w Chinach wyraźnie spadła po tym, jak władze podjęły kroki w celu schłodzenia rozgrzanego do czerwoności rynku nieruchomości. „Mieszkania są po to, by w nich mieszkać, a nie nimi spekulować”, a dług jest jak drzewa: „nie może rosnąć do nieba” – mówią politycy. Ale już podnoszą się głosy, że to nie faktyczna rezygnacja z modelu stojącego za “chińskim cudem gospodarczym”, lecz cykliczne zacieśnienie, z którego władzom przyjdzie zrezygnować, gdy spowolnienie gospodarcze okaże się zbyt kosztowne.

Październik był drugim miesiącem z rzędu, gdy ceny mieszkań w Chinach spadły w porównaniu do poprzedniego miesiąca – wynika z danych tamtejszego urzędu statystycznego. Po obniżce o 0,1 proc. we wrześniu, w październiku lokale w 70 dużych miastach zostały przecenione o średnio 0,25 proc. Na rynku pierwotnym cięcia odnotowano w 52 miastach, a na rynku wtórnym – w 64.
Co prawda tak szerokiej korekty nie obserwowano za Murem od marca 2015 r., ale spadki są kosmetyczne w ujęciu miesięcznym, a w porównaniu do ubiegłego roku ceny pozostają wyższe o ponad 3 proc. Doniesienia medialne i raporty giełdowe największych deweloperów sugerują, że faktyczna skala przeceny może być większa. Firmy z branży zmagają się z niedoborami płynności, a popyt spekulacyjny słabnie, co powinno wymusić bardziej znaczące obniżki.
Z drugiej strony politykom zależy na uspokojeniu rynku, a nie gwałtownym przewartościowaniu nieruchomości. Z badania Ludowego Banku Chin z 2019 r. wynika, że 96 proc. rodzin w miastach jest właścicielem własnego M, a mieszkania stanowią blisko 70 proc. majątku mieszkańców Państwa Środka. Nie po to miliony Chińczyków tyrały na wymarzone i bardzo drogie w porównaniu do ich dochodów lokum, by teraz „stracić” (fikcyjne?) bogactwo. Przeceny, nawet promocyjne, wywołują żywiołowe protesty nabywców, którzy wyłożyli wyższą kwotę na zakup, oraz budzą obawy przed destabilizacją rynku spowodowaną gwałtowną wyprzedażą. A jest co wyprzedawać, bo mieszkania są ulubionym aktywem inwestycyjnym Chińczyków. Niemal jedna trzecia miejskich gospodarstw domowych ma dwa M, a co dziesiąte – co najmniej trzy, wskazują dane banku centralnego. W efekcie wiele z nich stoi pustych.

Z China Household Finance Survey z 2017 r. wynika, że nawet 65 mln lokali jest niezamieszkanych. Władze nie pozwalają deweloperom „złośliwie” ciąć cen i posuwają się nawet do wyznaczania „właściwych” cen – nie za wysokich i nie za niskich – także na rynku wtórnym. W efekcie ceny nie mogą zostać dostosowane do malejącego popytu.
Pekin i lokalni aparatczycy w dużych miastach od lat starali się na różne sposoby zniechęcić Chińczyków do inwestowania w mieszkania, wymagając choćby wysokiego wkładu własnego i lokalnego hukou (bądź odprowadzania danin publicznych przez kilka lat w danym miejscu) czy wprost zabraniając posiadania kilku lokali. Ale pokusa zawsze była zbyt silna, a ograniczenia dawało się ominąć, biorąc rozwód, deklarując inny cel kredytu czy sprzedając mieszkanie umeblowane. Z jednej strony dobrze położone M gwarantuje dostęp do usług publicznych (edukacja dla dzieci, opieka zdrowotna) na wyższym poziomie. Z drugiej ceny rosły, więc była to świetna inwestycja. W tym roku coś, przynajmniej na chwilę, się zmieniło.

Chiński przywódca Xi Jinping co prawda już w 2017 r. głośno mówił, że „mieszkania są po to, żeby w nich mieszkać, a nie nimi spekulować”, ale dopiero w tym roku partia zdecydowanie zabrała się za rozbrajanie nieruchomościowej bomby.
Z Pekinu popłynął jasny sygnał, że wysokie ceny mieszkań prowadzą do pogłębienia nierówności społecznych, utrudniają założenie rodziny, a więc odbijają się na demografii kraju, dołują konsumpcję (bo trzeba odkładać na M), wykorzystują zasoby (talent, wysiłek czy kapitał), które mogłyby zostać lepiej spożytkowane, nakręcają spiralę (i tak już potężnego) zadłużenia, a budowy odpowiadają za pokaźną część emisji CO2. Co najmniej kilka dużych miast, m.in. Shenzhen, zapowiedziało, że posiadanie lokum w danej lokalizacji nie będzie już gwarantowało dzieciom dostępu do pobliskiej szkoły, a nauczyciele będą co jakiś czas zmieniali miejsce pracy, by wyrównać poziom nauczania. To wszystko, wraz z ograniczeniem pola manewru deweloperom przy pomocy „trzech czerwonych linii” i regulacji bankowych oraz nauczką daną „big techom” przez Pekin musiało przekonać Chińczyków, że nie warto kupować mieszkania teraz, gdy jego cena może wkrótce spaść, a samo lokum może nie zostać (szybko? nigdy?) ukończone z powodu problemów finansowych branży. Odsetek oczekujących wzrostów cen spadł w III kwartale poniżej 20 proc., do najniższego poziomu od ponad 5 lat – wynika z badania Ludowego Banku Chin.

Obawy nie mogą (na razie) przełożyć się na istotny spadek cen, skutkują więc załamaniem wolumenu transakcji. Już trzeci miesiąc z rzędu sprzedaż mieszkań była o ok. 20 proc. niższa niż przed rokiem – wynika z danych chińskiego urzędu statystycznego. Na jeszcze głębszy ubytek wskazuje China Real Estate Information Corp., według którego w październiku i we wrześniu 100 największych deweloperów zaliczyło tąpnięcie sprzedaży o ok. jedną trzecią. Niepokojące są również informacje napływające z rynków wtórnych w największych miastach. Według danych portalu Lianjia, w Szanghaju spadki przekroczyły 50 proc., a Centaline Property szacuje, że w Shenzhen sięgają nawet 80 proc.

Być może część transakcji jest zawierana poza radarem władz, by ominąć cenowe regulacje. Załamanie sprzedaży uderza po kieszeni firmy z branży budowlanej, lokalne władze i banki. Pozbawieni znacznej części przychodów (i perspektyw) deweloperzy nie tylko mają problem ze spłatą zobowiązań, ale i ograniczają inne wydatki – na zakup ziemi (od września blisko jedna trzecia aukcji nie przyciągnęła licytantów) czy rozpoczynanie budów (-33 proc. rdr w październiku). Ich inwestycje spadły przed miesiącem o 5,4 proc. rdr, pogłębiając 3,5-proc. spadek z września. To przekłada się na zmniejszenie dochodów i osłabienie siły politycznej „samorządów”. Z szacunków Nomury wynika, że wpływy ze sprzedaży (a formalnie dzierżawy) ziemi stanowiły w ubiegłym roku 30 proc. dochodów władz lokalnych. Z kolei banki nie zarabiają tyle, ile by mogły na hipotekach, tradycyjnie bardzo dobrze spłacanych przez kredytobiorców.

Tąpnięcie na rynku nieruchomości okazało się tak kosztowne, że nie tylko podniosły się głosy o konieczności wsparcia sektora, ale i zmaterializowały się pierwsze sygnały rozluźnienia krępujących go ograniczeń. Władze lokalne zmodyfikowały część regulacji dot. zakupów mieszkań, centrala poleciła bankom sprawniejsze obsługiwanie wniosków o kredyty hipoteczne, nieznacznie spadło również oprocentowanie hipotek. W październiku wartość udzielonych kredytów na mieszkanie wzrosła o blisko 350 mld juanów wobec wzrostu o niespełna 250 mld we wrześniu. Banki poinformowały też – za pośrednictwem agencji Xinhua – że „istotnie” zwiększyły podaż kredytów dla deweloperów. Wcześniej takie działanie nieoficjalnie postulował bank centralny, obawiając się, że „trzy czerwone linie” zostały przez sektor finansowy błędnie zinterpretowane jako nakaz zaprzestania rolowania długów „budowlanki”. Ponadto w mediach pojawiły się plotki, że Pekin umożliwi łatwiejszą emisję obligacji, a być może nawet derywatów, firmom z sektora nieruchomości. Te ruchy nie oznaczają jednak zapewne zwrotu w polityce chińskich władz ani przypuszczalnie nawet zmiany fazy cyklu od lat dostrzegalnego na rynku nieruchomości za Murem. Partia komunistyczna niejednokrotnie podejmowała próbę ujarzmienia odpowiadającego (wraz z sektorami powiązanymi) za blisko 30 proc. PKB behemota, doprowadzając do okresowych spadków cen, ale w obliczu skutkującego tym spowolnienia wzrostu gospodarczego wycofywała się z prób znaczących reform.

Dolar potęgą jest…
Podwójna dawka optymizmu z amerykańskiej gospodarki przełożyła się na dalsze umocnienie dolara. Rynek oczekuje, że Rezerwie Federalnej kończą się argumenty, by utrzymywać stopy procentowe w pobliżu zera. Miesięczna dynamika sprzedaży detalicznej w USA wyniosła w październiku 1,7 proc. wobec oczekiwań na poziomie 1,4 proc. oraz 0,8 proc. odnotowanych miesiąc wcześniej. Jeszcze większym zaskoczeniem okazał się indeks sprzedaży pomijający samochody (1,7 proc. wobec oczekiwanego 1 proc. m/m). Pozytywnie na plus zaskoczyła także dynamika produkcji przemysłowej, która sięgnęła 1,6 proc. w ujęciu miesięcznym wobec oczekiwań rzędu 0,7 proc. oraz -1,3 proc. w poprzednim miesiącu. Raport z przemysłu pokazał także wzrost wykorzystania mocy produkcyjnych do 76,4 proc. wobec oczekiwanych 75,8 proc i 75,2 proc. we wrześniu. Lepsze od rynkowego konsensus dane z gospodarki przełożyły się na kurs dolara. Wczoraj wieczorem EUR/USD spadł z 1,137 do 1,133 dolara, co stanowi nowe lokalne minimum. Ostatnie umocnienie „zielonego” zachodzi bardzo szybko – jeszcze tydzień temu EUR/USD kwotowany był w pobliżu 1,16 USD. Aby znaleźć na wykresie niższy kurs euro wyrażony w dolarach, należy cofnąć się do lata 2020 r.

Nastawienie inwestorów obecnych na rynku walutowym związane jest z oczekiwanymi przez nich działaniami Rezerwy Federalnej. Mówiąc wprost: im lepsze dane z gospodarki, tym mniej ewentualnych „wymówek”, aby nie podnosić stóp procentowych w największej gospodarce świata. Do amerykańskiej makroekonomicznej układanki doliczyć należy także inflację, która przekracza 6 proc. i jest najwyższa od 30 lat, a także sytuację na rynku pracy, który w ubiegłym miesiącu wreszcie wysłał pozytywny sygnał (aczkolwiek dane te bywają często i mocno rewidowane). Na ostatnim posiedzeniu decyzyjnym, Federalny Komitet Otwartego Rynku (amerykański odpowiednik RPP) zadecydował o ograniczeniu tempa skupu aktywów (QE) o 15 mld dolarów miesięcznie, a stopy procentowe pozostawił bez zmian w przedziale 0-0,25 proc. Notowania kontraktów śledzone przez CME Group wskazują, że rynek spodziewa się podwyżki stóp w USA w połowie przyszłego roku (choć nie można wykluczyć też działań wcześniejszych).

Na kierunek amerykańskiej polityki monetarnej wpływ może mieć także osoba przewodniczącego Rezerwy Federalnej w kadencji 2022-2026. Na medialnej giełdzie nazwisk najmocniejsze są dwie kandydatury: obecny szef Fedu Jerome Powell, powołany jeszcze przez Donalda Trumpa, oraz związana z obozem Demokratów Lael Brainard. Zdaniem rynku ekonomistka jest w tym duecie większym “gołębiem”, co oznaczałoby, że normalizacja polityki monetarnej w USA będzie słabsza i/lub bardziej rozłożona w czasie. Zgodnie z medialnymi doniesieniami, decyzję o tym, kto pokieruje Fedem przez kolejne 4 lata, prezydent Joe Biden ma podjąć w najbliższym czasie.

Na tle swoich odpowiedników z USA, europejscy bankierzy centralni kierujący polityka monetarną EBC wydają się być dużo dalej od podjęcia decyzji o odejściu od łagodnego kursu. Pod koniec października Rada Prezesów nie podjęła, ani nawet nie zapowiedziała żadnych nowych działań. Inflacja w strefie euro sięga 4,1 proc. i jest najwyższa od 13 lat. Jeszcze dalej, bo do roku 2003 r., należy się cofnąć w poszukiwaniu wyższej inflacji bazowej, która w październiku sięgnęła 2,1 proc. Równocześnie władze monetarne strefy euro uważają, że obecna inflacja jest przejściowa i w przyszłym roku wskazania powrócą w okolice celu inflacyjnego (2 proc. w średnim okresie z dopuszczalnymi odchyleniami w obie strony).

Umocnienie dolara względem euro negatywnie odbija się na kursach walut państw zaliczanych do grona gospodarek wschodzących, w tym Polski. Dolar kosztuje blisko 4,10 zł, choć jeszcze tydzień temu wyceniany był na 3,96 zł. Złoty traci także wobec euro, które kosztuje niemal 4,65 zł wobec 4,59 zł tydzień temu. W tym kontekście nie bez znaczenia jest jednak także krajowa polityka monetarna – stopy procentowe w naszym kraju są wyraźnie niższe niż w Czechach czy na Węgrzech, choć pod względem inflacji wyprzedzamy sąsiadów z regionu. Więc na ten temat pisaliśmy w artykule o dzisiejszej, szóstej już z rzędu, podwyżce stóp procentowych na Węgrzech.

 

Leave a Reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *