Słabo w Nowym Jorku, nadzieja w Tokio

Czwartkowe notowania na amerykańskich giełdach zakończyły się pod kreską, choć w ciągu dnia indeksy znajdowały się w zielonych regionach. Popyt dominował niemal do połowy sesji, jednak później na sile przybrały obawy o przyszłe działania amerykańskich władz monetarnych. W efekcie indeksy odnotowały czwartą zniżkę z rzędu, co jest najdłuższa taką serią od 12-tu tygodni. Tym razem żaden z głównych nowojorskich indeksów nie poprawił rekordu. Pod kreską znalazł się nawet Nasdaq, który przez ostatnie dni regularnie poprawiał historyczne szczyty. Na wstępie trzeba zastrzec, że trudno mówić ani o mocnych spadkach, ani tym bardziej o jakiejkolwiek głębszej korekcie. Takiej – choćby 5-procentowej obsuwy – na Wall Street nie widziano od blisko roku. W czwartek Dow Jones stracił 0,43 proc. i była to czwarta spadkowa sesja w wykonaniu tego indeksu. Także czwarty dzień z rzędu pod kreską zakończył S&P500. I znów spadki nie przekroczyły nawet pół procenta. Regres o 0,46 proc. i zejście do poziomu 4 493,28 pkt. trudno uznać za ekscytujący po tym, jak tylko od początku roku S&P500 urósł o prawie 20 proc., rosnąc z niespełna 3 800 pkt. do przeszło 4 500 pkt. Nasdaq po serii poprawiania historycznych rekordów tym razem stracił ćwiartkę procenta i obniżył się do 15 248,25 punktów. – Problem z rynkiem w tych dniach jest taki, że on się bardzie obraca, niż rusza. Dzisiaj z powody raportu z rynku pracy wszyscy kupowali akcje cykliczne – skwitował Jay Hatfield z nowojorskiego Infrastructure Capital Management.

Według cotygodniowych danych Departamentu Pracy liczba wniosków o zasiłek dla bezrobotnych w USA obniżyła się z 345 tys. do 310 tys., schodząc tym samym do najniższego poziomu od marca 2020 roku i osiągając nowe postcovidowe minimum. Był to też rezultat znacznie lepszy od oczekiwanych przez ekonomistów 335 tys. Amerykański rynek pracy znalazł się w centrum uwagi Wall Street już tydzień temu, gdy comiesięczny raport BLS wyraźnie (aczkolwiek dość niejednoznacznie) rozczarował analityków. Z jednej strony słabszy wzrost zatrudnienia podkopuje oczekiwania na kontynuację ożywienia gospodarczego w Ameryce, lecz równocześnie wydłuża oczekiwany czas nadzwyczajnej stymulacji monetarnej w wykonaniu Rezerwy Federalnej. A to obok poprawy zysków giełdowych korporacji jest głównym czynnikiem napędzającym hossę na Wall Street.

Na giełdzie w Tokio dominuje w piątek popyt napędzany optymizmem wynikającym z oczekiwań poprawy wyników spółek, informuje Reuters. Dobre nastroje panują na japońskiej giełdzie od końca sierpnia. Przyczyniła się do nich m.in. rezygnacja niepopularnego premiera Yoshihide Sugi i nadzieja, że nowy szef rządu zdecyduje się na bardziej zdecydowane działania stymulujące gospodarkę. Kolejnym źródłem optymizmu jest odrabianie przez Japonię opóźnienia w szczepieniach przeciw koronawirusowi wobec innych gospodarek rozwiniętych. W piątek dodatkowo nastroje inwestorów poprawiła wiadomość o rozmowie telefonicznej między prezydentami USA i Chin, co odebrano jako sygnał możliwego spadku napięcia w relacjach między krajami.

Szwajcarska giełda SIX otrzymała zgodę nadzoru finansowego na otwarcie rynku SDX, na którym mają być handlowane aktywa cyfrowe, informuje Reuters. – Cyfryzacja rynków finansowych nabiera tempa i choć ostateczny kształt rynku wciąż ewoluuje, to ważny kamień milowy w udostępnieniu instytucjonalnym inwestorom bezpiecznej i mocnej infrastruktury – oświadczył Thomas Zeeb, szef globalnych giełd w SIX.

 

Stabilizacja gospodarek świata

Po pandemii dwie olbrzymie gospodarki: europejska i amerykańska mają stanąć na nogi dzięki inwestycjom infrastrukturalnym. Pomysł z infrastrukturą zły nie jest. Jej rozbudowa sprzyja wzrostowi, rozwojowi społeczno-gospodarczemu i poprawie jakości życia. Oby tylko była przemyślana. W Ameryce bilionowe wydatki publiczne na infrastrukturę mają być sfinansowane głównie z podatków. W Unii Europejskiej o pieniądzach mówi się ostrożnie, jakby to nie był temat dla dżentelmenów. Mimo zapewnień, i tam, i tu, że planowane wydatki będą pokryte wpływami, skończy się pewnie jak zwykle, bardzo dużym powiększeniem długu publicznego. Martwi to na szczytach władz mało kogo, bo zaczęły oddziaływać dźwignia i represja finansowa. Pierwszy mechanizm winduje nominalny PKB, który wzrasta ponad swoją realną miarę wskutek rosnącej inflacji, a także podatków jako odsetka od coraz wyższych cen (VAT i amerykańskie podatki obrotowe) i rosnących (przynajmniej nominalnie) dochodów (PIT i CIT). Represja finansowa też działa na ministrów jak proszek na ból głowy – inflacja pomniejsza wartość zobowiązań dłużnych, szczególnie wtedy gdy stopa inflacji, tak jak dzisiaj, jest wyższa od stóp procentowych. Dla rządów dług publiczny nie jest widocznie tak straszny, może przymiotnik „publiczny” rozmywa odpowiedzialność.

Po raz kolejny sprawdzi się więc powiedzenie, że nie ma i nie będzie obiadów za darmo. Za przedszkola i żłobki, drogi, koleje, sieci przesyłowe zapłacimy solidarnie z własnych kieszeni, choć liczyć będziemy naiwnie, że będą to kieszenie cudze. Pociecha tylko w tym, że pomysł z infrastrukturą sprawdzał się już w historii i przynosił korzyści gospodarce i ludziom. Pytanie, czy tym razem pójdziemy Drogą Inków, czy raczej zostaniemy z Miską Pyłu. Związek infrastruktury ze wzrostem gospodarczym i rozwojem wydaje się oczywisty, ale jak go wykazać? Szczęśliwie ukazały się właśnie wyniki badań przeprowadzonych w… Andach. Zespół w składzie A.P. Franco (University of Michigan), S. Galiani (University of Maryland) i P. Lavado (Universidad del Pacifico w Limie) wykazał w pracy pt. „Long-term effects of the Inca Road” (Długoterminowe efekty Drogi Inków), opublikowanej w lipcu br., że taki związek istnieje, i w tym konkretnym przypadku nie wygasa mimo upływu wieków. Tu potrzebujemy krótkiej podróży w przeszłość: aż do XV w. Na obszarze od dzisiejszego Ekwadoru i Kolumbii aż po Boliwię i Argentynę, czyli przez kilka tysięcy kilometrów, rozciągało się mocarstwo Inków. Miało powierzchnię ok. 10 mln km², czyli było większe od Stanów Zjednoczonych. Mimo ogromnych odległości było unitarne, a zawdzięczało to głównie budowie bardzo gęstej sieci dróg odchodzących od niezwykle solidnego głównego szlaku wytyczonego przez Inków wzdłuż pasma Andów i wbrew dzisiejszej logice – daleko od „spławnego” wybrzeża Pacyfiku. Dzięki inkaskiej „autostradzie” sprawnie szedł pobór podatków pobieranych głównie w formie żywności, nie było problemów z dyslokacją żołnierzy, wartko krążyły też informacje. Inkowie nie prowadzili handlu dla zysku, nie mieli waluty. Na tych trudnych do życia obszarach rozpowszechniony był barter, czyli wymiana towar za towar. Szlak służył więc wyłącznie politycznym i militarnym celom imperium.

Po drobiazgowych porównaniach płac, wyżywienia, wyników testów z matematyki i liczby lat spędzonych w szkole wśród ludności z miejscowości położonych bezpośrednio na tym historycznym szlaku z rezultatami osiąganymi przez osoby zamieszkujące tereny położone wzdłuż niego, ale jednak w pewnej odległości, autorzy omawianej pracy potwierdzili, że w miejscowościach położonych dokładnie na inkaskiej głównej trasie wszystkie wskaźniki są lepsze. Przewaga wytrzymała próbę badań kontrolnych weryfikujących wyniki w zależności od stopnia nachylenia terenu czy obecności lub braku cieków wodnych. Kluczem do wyższego poziomu dobrostanu jest lepsza infrastruktura, w tym wypadku lepszy i szybszy dostęp do intensywnie uczęszczanej drogi. Potwierdziło się także domniemanie, że ta główna trasa jest języczkiem u wagi rozwoju. Po pierwsze, na obszarach jej bezpośredniego przebiegu budowano więcej nowych dróg, a po drugie, nawet jeśli gęstość wszystkich dróg była taka sama, to bezpośrednio przy głównym szlaku płace są wyższe, a dzieci dłużej chodzą do szkoły.

Mariano Moszoro z Międzynarodowego Funduszu Walutowego, a po prawdzie nasz rodak Marian, tyle że urodzony w argentyńskim Rosario, swego czasu przez pół roku podsekretarz stanu w Ministerstwie Finansów RP, a teraz nie tylko starszy ekonomista w IMF, ale też wykładowca najbardziej prestiżowych uniwersytetów, przeprowadził studia nad związkami między rozbudową infrastruktury a zatrudnieniem. Badania upewniły go („The Direct Employment Impact of Public Investment”, IMF Working Papers, 2021), że dzięki inwestycjom infrastrukturalnym nowych miejsc pracy przybywa i to znacznie. Tempo przyrostu zatrudnienia wskutek budowy kolejnych elementów systemu energetycznego, dróg, szkół, szpitali oraz urządzeń wodno-sanitarnych jest wyższe tam, gdzie takich obiektów nie jest dużo. Podstawą takiego, raczej oczekiwanego, wniosku była analiza danych pochodzących z 5600 firm budowlanych z 27 krajów rozwiniętych i 14 aspirujących i próbujących je gonić (ang. emerging). Efekty mogą być imponujące. Gra na liczbach wykonana przez dr. Moszoro pokazuje, że w skali globalnej inwestycje infrastrukturalne w wysokości 1 proc. światowego produktu brutto mogą przełożyć się na wzrost zatrudnienia (na całym świecie) – pracę znajdzie ponad 7 mln osób. Liczba jest wyłącznie orientacyjna i służy przede wszystkim do zobrazowania skali potencjalnych korzyści. Po ciemniejszej stronie rozbudowy infrastruktury świetnie oprowadza historyk kapitalizmu i amerykańskiego Zachodu, profesor Richard White ze Stanford, który przypomina, że wiele przedsięwzięć infrastrukturalnych poszło w USA nie tak. Część z nich okazała się zbędnym balastem lub były na wyrost. Jednak z punktu widzenia mieszkańców bilans jest oczywiście dodatni, bo budowle stoją i służyć będą Amerykanom jeszcze bardzo długo.

 

Leave a Reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *