Dow Jones i S&P500 zakończyły wyraźnie pod kreską sesję, podczas której indeks Nasdaq Composite po raz pierwszy w historii złamał barierę 10 000 punktów. Była to co najmniej dziwna sesja w wigilię komunikatu z Rezerwy Federalnej. We wtorek nie nadeszły żadne przełomowe informacje z gospodarki, sektora korporacji czy z frontu walki z koronawirusem. Na rynkach finansowych liczyło się tylko to, co dziś zakomunikuje Fed. Nie milkną spekulacje, że bank centralny USA ogłosi rozpoczęcie polityki kontroli krzywej dochodowości (YCC), wprowadzając górne ograniczenie dla długoterminowych stóp procentowych. Mówiąc po ludzku: zagwarantuje Departamentowi Skarbu wysokie ceny emitowanych obligacji. Jeśli YCC (ang. yield curve control) faktycznie wejdzie w życie, oznaczałoby to faktyczną śmierć rynku amerykańskich obligacji skarbowych.  W taki sam sposób, w jaki Bank Japonii od 2016 roku praktycznie zabił rynek „samurajów”. Jeśli tak się stanie, to jedyną grą w mieście pozostaną akcje. Treasuries na lata przestaną być dla nich sensowną alternatywą.

 

Tym bardziej zdumiewające jest to, co we wtorek zrobił amerykański rynek akcji. Rozgrzane do czerwoności akcje technologicznych gigantów (tzw. S&P5) wciąż zyskiwały na wartości, wynosząc Nasdaq Composite na nowe historyczne rekordy. W trakcie sesji Nasdaq po raz pierwszy w dziejach osiągnął poziom 10 000 punktów, ostatecznie kończąc dzień zwyżką o 0,29 proc. Równocześnie S&P500 spadł z najwyższego poziomu od lutego, tracąc 0,78 proc.  i finiszując z wynikiem 3 207,18 pkt. Średnia przemysłowa Dow Jonesa obniżyła się o 300 punktów (czyli o 1,09 proc.), schodząc na wysokość 27 272,30 pkt. Na rynku akcji postępuje coraz silniejsza polaryzacja opinii. Wielu inwestorów i analityków nie może uwierzyć w galopujące wyceny akcji, podczas gdy gospodarka USA jest  w najgłębszym kryzysie od 90 lat, a prognozy dla zysków giełdowych spółek spadają na łeb, na szyję. Optymiści mówią, że przecież rynek wycenia przyszłość, a ta zdaje się wyglądać znacznie lepiej niż w marcu czy kwietniu. Zaś sceptycy dodają, że to wszystko nie ma znaczenia, skoro Fed do spółki z administracją Donalda Trumpa pompują w rynek i gospodarkę biliony dolarów. I dopóki pompują, to ceny akcji „nie mają prawa” spadać.

 

Rezerwa Federalna ma dzisiaj dwie możliwości – nie robić nic zapewniając jednak o gotowości do dalszych działań w razie potrzeby, co jednak jest bardziej próbą oceny tego, na ile sprawdza się przyjęty w ostatnich tygodniach schemat, albo zasygnalizować możliwość wdrożenia kolejnych posunięć – takim może być tzw. kontrola krzywej rentowności, czyli próba utrzymywania rentowności długoterminowych obligacji na bardzo niskim poziomie. Korzyści? Łatwiejsze finansowanie gigantycznego deficytu, jaki narósł po pandemii. Ale i też sprytna furtka dla wyjścia z tzw. uzależnienia od skali QE i pompowania spekulacyjnych baniek na rynkach finansowych. W przypadku wdrożenia programu kontroli krzywej rentowności, sumarycznie skala skupu aktywów mogłaby być mniejsza, niż obecnie. Jeżeli dostrzeże to rynek, to może być to mocny powód do korekty na rynkach akcji, oraz odbicia mocno przecenionego w ostatnich kilkunastu dni dolara.

 

 

Leave a Reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *