Nowojorskie indeksy spadły drugą sesję z rzędu. I to spadły bardzo mocno – bo po przeszło 4 proc. Na Wall Street zaczęły przeważać opinie, że zanim będzie lepiej, będzie jeszcze znacznie gorzej. I patrząc na statystyki epidemiologiczne trudno się tym opiniom dziwić.  Dow Jones zaliczył blisko 1000-punktowy spadek, tracąc 4,44 proc. S&P500 zaliczył utratę przeszło stu punktów, obniżając się o 4,41 proc. Nasdaq Composite po utracie również 4,41 proc. znalazł się na poziomie 7 306,78 pkt. Był to pierwszy krok w stronę przetestowania marcowych minimów, do których jednak droga wciąż jest daleka (S&P500 musiałby spaść jeszcze o 12 proc.). Donald Trump  ogłosił, że Amerykanów czekają dwa „bolesne” tygodnie. Pod wpływem takich informacji trudno się dziwić, że stery rynku znów przejęły niedźwiedzie. „To będzie najgorsza bessa w moim życiu” – powiedział Jim Rogers, dawny wspólnik Geroge’a Sorosa w legendarnym Quantum Fund. „To nie jest czas na granie bohatera” – wtórował mu Soren Thorup Sorensen, szef Kirkbi Group. „Sądzę, że w kwietniu powtórzymy coś przypominającego tą panikę z poprzedniego miesiąca” – dodał Jeffrey Gundlach z DoubleLine. Skoro nawet takie rynkowe tuzy szykują się na długą i głęboką bessę, to sytuacja zapewne jest daleka od powrotu do normalności. Tym bardziej, że rynek raczej nie zdążył „przetrawić” nadchodzącego załamania gospodarczego w ciągu zaledwie miesiąca panicznych spadków. Po tej pierwszej fazie paniki w drugiej połowie marca przyszła rachityczna nadzieja, która teraz powoli pęka.

 

Liczba oficjalnie potwierdzonych zakażeń chińskim koronawirusem wciąż rośnie wykładniczo. Stan na środowy wieczór to 911,3 tys. chorych i 45,5 tys. zmarłych. Z tego na same Stany Zjednoczone przypadało 203,6 tys. potwierdzonych przypadków Covid-19 oraz niemal 4,5 tys. zgonów. Prognozy epidemiologów mówią, że w Stanach Zjednoczonych na Covid-19 może umrzeć w tym roku 100-240 tys. ludzi. Szczyt zakażeń w ma przypaść w okolicach świąt wielkanocnych.  Wrażenie robi przede wszystkim tempo ekspansji koronawirusa w USA, znacznie szybsze niż w Europie. W ślad za rosnącą liczbą zgonów wywołanych przez Covid-19 idą ograniczenia podstawowych wolności obywatelskich, co paraliżuje gospodarkę. W Europie Zachodniej stoi już praktycznie wszystko z wyjątkiem dostaw żywności i energii, a niedługo podobny scenariusz zapewne będziemy przerabiać w Stanach Zjednoczonych.

 

Potwierdzeniem obaw rynku był marcowy raport koniunktury dla amerykańskiego przemysłu. Sam wskaźnik ISM osunął się z 50,1 pkt. do 49,1 pkt., sygnalizując tylko lekki spadek aktywności (znacznie płytszy niż w przypadku oczekiwanych przez rynek 45 pkt.).  Tyle tylko że fatalnie wypadły subindeksy nowych zamówień (spadek z 49,8 pkt. do 42,2 pkt.) oraz zatrudnienia (obniżka z 46,9 pkt. do 43,8 pkt.). Jeśli dodatkowo skorygować te dane o błędnie pozytywny sygnał w postaci wydłużenia czasu dostaw (czyli w tym przypadku zakłóceń w łańcuchu dostaw), to wyłania się z tego obraz głębokiej recesji. Z kolei raport ADP pokazał, że jeszcze przed głównym uderzeniem fali lockdownów amerykański prywatny biznes zaczął redukować liczbę pracowników.

 

Kurs ropy wystrzelił w górę po tym jak prezydent Donald Trump powiedział, że Arabia Saudyjska i Rosja wkrótce zakończą spór, który doprowadził do przeceny surowca. Ropa WTI drożeje o 10,2 proc. do $22,38. Koszt transportu ropy z USA do Chin wzrósł gwałtownie do prawie 10 dolarów za baryłkę. To niemal połowa tego, na ile w środę wyceniana była amerykańska odmiana surowca WTI. Rosną również koszty w przypadku innych tras. Transport ropy naftowej kluczową trasą z Bliskiego Wschodu do Chin, znaną jako TD3C, stał się ponad trzykrotnie bardziej kosztowny niż na początku marca, dochodząc w minioną środę do poziomu 212,71 punktów bazowych. Zapaść na rynku ropy i związanej z nią gazem zmusza wiele państw eksporterów tych surowców do poszukiwania dodatkowych źródeł dochodów dla swoich budżetów. W tym zaciągania nowych długów. Według źródeł agencji Bloomberg, Katar właśnie wynajął banki do przeprowadzenia oferty sprzedaży obligacji o wartości ponad 5 mld dolarów. Do emisji miałoby dojść najwcześniej w przyszłym tygodniu.

 

W lutym 2020 r. bilans handlowy Stanów Zjednoczonych odnotował deficyt rzędu 39,9 mld dolarów, wynika z danych Departamentu Handlu. Mediana prognoz ekonomistów zakładała spadek deficytu o $40 mld z $45,5 mld miesiąc wcześniej po korekcie z -$45,3 mld. W tygodniu zakończonym 28 marca, liczba osób po raz pierwszy ubiegających się o zasiłek dla bezrobotnych wzrosła do 6,648 mln, wynika z danych Departamentu Pracy. Ekonomiści oczekiwali wartości na poziomie 3,5 mln (mediana) przy zasięgu nawet 5 mln wobec 3,34 mln tydzień wcześniej po korekcie z 3,283 mln.  Jak wynika z zaprezentowanego w czwartek tzw. Raportu Challengera, w marcu 2020 r. w amerykańskie firmy planowały zwolnienia 222,29 tys. pracowników.  Dane nie obejmują wypowiedzeń umów przez pracowników oraz przejść na emerytury. To oznacza wzrost aż o 3.341.000 w stosunku do poziomu z poprzedniego tygodnia. Warto zwrócić uwagę, że jest to największy tygodniowy wzrost i równocześnie najwyższy wynik w historii. Tak znaczny wzrost liczby ubiegających się o zasiłki dla bezrobotnych jest oczywiście spowodowany masowymi bankructwami zwolnieniami, do których przyczyniła się pandemia koronawirusa SARS-CoV-2. Zdaniem ekonomistów, jeżeli sytuacji nie uda się szybko opanować, bezrobocie w USA (i nie tylko) mogłoby wzrosnąć nawet do 30 proc. Spoglądając na notowania głównych par walutowych dojść można do wniosku, że większość inwestorów była przygotowana na tak fatalne dane. Tuż po publikacji raportu z amerykańskiego rynku pracy nie odnotowano bowiem żadnej większej zmienności na notowaniach dolara.

 

W czwartkowy poranek rynek walutowy wysłał nam dwie informacje: kiepską i trochę lepszą. Ta druga jest taka, że złoty próbuje odrabiać straty. Zła jest taka, że zaczął to robić, dopiero gdy kurs euro dotarł do 4,60 zł. Za nami cztery fatalne sesje w wykonaniu polskiej waluty. Przez te cztery dni kurs euro podjechał z 4,50 zł do 4,60 zł. W normalnych czasach 10-groszowy ruch na parze euro-złoty byłby czymś sensacyjnym. W czasach obecnych jest to smutny standard.  O blisko grosz w dół podążały notowania dolara. Za amerykańską walutę w czwartek rano trzeba było zapłacić niespełna 4,19 zł. Zmienność kursu USD/PLN jest jeszcze większa niż w przypadku euro. Na tej parze przez ostatni miesiąc wykonaliśmy ruch na trasie 3,91 zł – 3,76 zł – 4,30 zł przez 4,06 zł w zeszłym tygodniu do przeszło 4,21 zł wczoraj wieczorem. Bardzo wysokie pozostaje kurs franka szwajcarskiego. O poranku helwecką walutę wyceniano na blisko 4,33 zł, czyli podobnie jak dzień wcześniej. Przez ostatni tydzień frank podrożał już o 10 groszy po tym, jak w tygodniu poprzednim skorygował się z 4,38 zł do 4,23 zł. Cały czas są to poziomy bliskie historycznym rekordom ze stycznia 2015 roku.

 

Już ponad 364 forinty za jedno euro muszą płacić Węgrzy. Oznacza to, że węgierska waluta jest wobec europejskiej najsłabsza w historii. Dla porównania, na początku 2020 r. euro kosztowało 330 forintów, co oznacza, że kurs EUR/HUF wzrósł o 10 proc. Za sporą część osłabienia forinta odpowiadają te same czynniki, które dołują polskiego złotego (EUR/PLN +8,1 proc.) czy czeską koronę (EUR/CZK +8,1 proc.). Do tego dochodzą jednak kwestie wewnętrzne, co sprawia, że waluta Węgier traci także wobec sąsiadów z regionu.  Warto przypomnieć, że Węgry jako jedyny kraj naszego regionu (oraz jedyny kraj spoza grupy rynków rozwiniętych) zdecydował się na ujemną stopę procentową. Również sam poziom stopy referencyjnej (0,9 proc.) był najniższy wśród państw Europy Środkowej posiadających własną walutę.  Węgierskiej walucie nie pomagają także wydarzenia na scenie politycznej, które szeroko opisywane są przez zachodnie media finansowe (np. „Financial Times”).  Przyjęta w poniedziałek ustawa przedłuża stan zagrożenia wprowadzony przez rząd Viktora Orbana 11 marca. Ustawa stanowi też, że rząd będzie mógł w czasie stanu zagrożenia „zawieszać stosowanie niektórych ustaw, odstępować od zapisów ustaw i podejmować inne nadzwyczajne kroki w celu zagwarantowania życia i zdrowia obywateli, bezpieczeństwa prawnego i stabilności gospodarki narodowej”.

 

TikTok zyskał ogromną popularność, z czego zdaje sobie sprawę także YouTube. Firma pracuje nad alternatywą o nazwie Shorts. Nowa funkcja ma umożliwić przesyłanie na kanał krótkich filmików z licencjonowaną muzyką, do której YouTube Music ma prawa. Na razie nie wiadomo, kiedy Shorts zostanie udostępnione użytkownikom.  Informacje o planach YouTube’a uzyskał The Information. Shorts ma być odpowiedzią na TikToka, który w ostatnich dwóch latach zaliczył wielki wzrost popularności – aż o 125 proc. Nie dziwi więc, że potencjał w podobnym rozwiązaniu dostrzega również Google. Shorts ma pozwolić na przesyłanie krótkich filmików na kanały w YouTubie. Będzie można do nich dołączać muzykę, do której YouTube Music ma odpowiednie licencje. Szczegóły nie są jednak znane – będziemy musieli na nie poczekać. YouTube ma ogromną bazę użytkowników, która przekracza 2 mld osób. Nie dziwi więc, że szuka sposobów na ich zatrzymanie w platformie. Coraz większe ekrany w smartfonach ułatwiają oglądanie wideo nie tylko z YouTube.

Opracował: Sławek Sobczak

 

 

Leave a Reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *