Nawet podczas apogeum kryzysu po upadku Lehman Brothers jesienią 2008 roku nie odnotowano tak silnego jednosesyjnego spadku indeksu S&P500. W czwartek indeks ten zaliczył tąpnięcie o 9,51 proc., rozpoczynając handel od awaryjnego wstrzymania notowań po 7-procentowym spadku na otwarciu. W swej oficjalnej historii S&P500 silniejszy spadek odnotował tylko raz: podczas pamiętnego „Czarnego Poniedziałku” z października 1987, gdy spadł aż o 20,5 proc. Dwucyfrowe spadki średniej przemysłowej Dow Jonesa (bo wtedy jeszcze nie było S&P500) historycy odnotowali dwa razy w październiku 1929 oraz w październiku 1987. Dow Jones poszedł w dół o 9,99 proc., kończąc czwartek na poziomie 21 200,62 pkt. Także w tym przypadku był to najpotężniejszy sesyjny spadek od roku 1987 (-22,6 proc.). Była to więc bez wątpienia  sesja historyczna. Co więcej, spadki nastąpiły po trwającej przez poprzednie trzy tygodnie gwałtownej wyprzedaży akcji. Dodatkowo, krach ten nastąpił niemal bezpośrednio po ustanowieniu w połowie lutego historycznych szczytów przez nowojorskie indeksy.

 

Od rekordów hossy do dzisiaj S&P500 obniżył się o niemal 27 proc. i z impetem wszedł na terytorium rynku niedźwiedzia. Amerykanie zwykli bowiem definiować bessę jako spadek o przynajmniej 20 proc. względem ostatniego szczytu. Ujmując rzecz w tych kategoriach możemy ogłosić, że po 11 latach hossy na Wall Street mamy teraz bessę.  Po najdłuższej hossie w historii mieliśmy więc najszybsze w historii przejście na terytorium umownej bessy. Panikę na rynkach akcji wywołały posunięcia władz mające na celu ograniczenie pandemii koronowirusa wywołującego chorobę Covid-19.  Prezydent Donald Trump zawiesił loty z Europy, we Włoszech zamykane są sklepy, na całym kontynencie odwoływane są imprezy masowe i zawody sportowe, Słowacja zdecydowała się nawet na zamknięcie granic. Dzień po dniu okazuje się, że nie ma restrykcji, na które władze nie zdecydowałyby się, aby zdusić epidemię koronawirusa. Na Starym Kontynencie giełda w Londynie spadła o 11 proc., we Frankfurcie i Paryżu po 12 proc., w Madrycie o 14 proc., a w Mediolanie o prawie 17 proc. W trakcie dnia krążyły plotki, że już niedługi rynki akcji mogą zostać zamknięte, co zapewne tylko potęgowało strach i wyprzedaż.

 

Przerażenie na Wall Street mógł też wywołać fakt, że rynek spadał pomimo nadzwyczajnych interwencji banków centralnych. Europejski Bank Centralny zdecydował o bezpośrednim „dosypaniu” pieniędzy do sektora bankowego, równocześnie powiększając program skupu obligacji za świeżo wykreowane pieniądze (QE). Amerykanka Rezerwa Federalna gotowa jest wpompować w rynek do 500 mld (!) dolarów.  I wszystko na nic! Giełdowe indeksy po tych komunikatach spadały równie mocno. Obecnie wśród inwestorów panują nastroje podobne do tych z kryzysu 2008 r. Tym razem jednak nikt nie wie, jak i kiedy panika się skończy – wówczas bowiem chodziło o rozwiązanie spraw czysto finansowych, obecnie zaś nie wystarczy dosypać pieniędzy do gospodarki – nowe kredyty w mgnieniu oka nie uruchomią fabryk, nie zmienią nawyków konsumentów, nie ożywią transportu itp. Historia uczy, że po tak silnej przecenie zwykle następuje mniej lub bardziej trwałe odbicie. Rynek jest już mocno wyprzedany, a ostatnie decyzje inwestorów były podyktowane paniką. Tyle że nikt nie wie, jak rozwinie się sytuacja i z jakiego poziomu rynki się odbiją. Strach inwestorów jest już potężny, o czym świadczy czwartkowa 40-procentowa zwyżka indeksu zmienności VIX. Wskaźnik ten – zwany potocznie „indeksem strachu” osiągnął najwyższą wartość od listopada 2008 roku. Wtedy też przypadło apogeum pierwszej fazy paniki po upadku Lehman Brothers. Ale po niej przyszła druga fala, a bessa zakończyła się dopiero na początku marca 2009 roku.  W piątek zapowiada się odreagowanie największej przeceny na rynkach akcji w USA od 1987 roku. S&P500 stracił w czwartek aż 9,5 proc. wartości. W piątek kontrakt na indeks na początku spadał, ale w miarę upływu czasu inicjatywę przejmował popyt, co doprowadziło do wzrostu kontraktu o 5 proc., maksymalny dopuszczalny limit. Podobnie jest w przypadku kontraktu na DJIA. Indeks amerykańskich blue chipów spadł w czwartek o 10 proc.

 

 

Banki centralne wchodzą do gry w walce ze skutkami gospodarczymi pandemii COVID-19. Kłopot w tym, że na razie nie stosują jeszcze instrumentów, które w tej walce mogą być niezbędne. Banki centralne na razie skupiają się na wspieraniu płynności sektora finansowego, gdy tymczasem finalnie największym wyzwaniem będzie płynność sektora pozafinansowego. A między tymi dwoma obszarami może nie być połączenia. Dlatego rynki finansowe praktycznie nie zareagowały na decyzje Fed i EBC, co zdarza się rzadko. Europejski Bank Centralny podjął wczoraj decyzje o dodatkowym skupie obligacji (120 mld euro do końca roku) i dodatkowych pożyczkach dla banków przeznaczonych na finansowanie przedsiębiorstw. Wielu komentatorów, a także prezydent Francji Emmanuel Macron, głośno krytykowało EBC, że zrobił za mało. Ale bank przyzwyczaił, że na wyciągnięcie armat zawsze czeka nieco za długo – ale w końcu je wyciąga. Rezerwa Federalna USA z kolei zasiliła rynek finansowy gigantycznymi krótkookresowymi pożyczkami pod zastaw papierów skarbowych (operacje repo o wartości 1500 miliardów dolarów). Finansowanie ma utrzymać płynne działanie m.in. rynku, na którym handluje się obligacjami skarbowymi. Rynek ten zaczął w ostatnich dniach przeżywać wyjątkowo silne wstrząsy, wywołane dążeniem instytucji finansowych do trzymania gotówki. Mimo tych decyzji najważniejsze indeksy giełdowe notowały wczoraj dwucyfrowe spadki (lub blisko dwucyfrowe). Nigdy wcześniej skala przeceny w ciągu kilku dni nie była tak duża jak w tym tygodniu (wniosek na podstawie S&P500). Dlaczego magiczna broń banków centralnych okazała się nieskuteczna? Dlatego, że płynność sektora finansowego nie jest dziś źródłem zagrożenia gospodarczego – ona może wymagać wsparcia, ale to wsparcie może nie wystarczyć, bo kluczowym zagrożeniem jest zrywanie sieci zobowiązań w realnej gospodarce. To grozi upadkami firm.

 

Dziś można oczekiwać, że nadzwyczajne ograniczenie aktywności społecznej w reakcji na COVID-19 może potrwać co najmniej kilkanaście tygodni. Niektóre podmioty gospodarcze lub gospodarstwa domowe mogą nie mieć gotówki by wytrzymać tyle czasu bez dochodów i jednocześnie regulować swoje zobowiązania. To jest sytuacja, z jaką rozwinięte gospodarki nie miały dawno do czynienia. Wiele wskazuje, że w takiej sytuacji optymalną reakcją może być bezpośrednie zasilanie w gotówkę przez bank centralny rządu, firm lub gospodarstw domowych. Ale do tego potrzebna jest maksymalna koordynacja polityki fiskalnej i monetarnej, co dla całego pokolenia decydentów – wychowanych w nauce, że trzeba unikać przenikania się polityki fiskalnej i monetarnej – może być barierą trudną do przejścia. Jak codziennie staram zamieścić uaktualnienie krzywej epidemii. Niestety wygląda na to, że cała Europa idzie ścieżką Włoch. Krzywa będzie dużo dłuższa i będzie miała dużo wyższy szczyt niż w Azji – może dlatego, że mamy inną kulturę kontaktów międzyludzkich i reagowania na sytuacje zagrożenia. Natomiast to, co wciąż nie jest jasne, czy włoski wybuch śmiertelności był jakimś specyficznym zjawiskiem dla tego kraju, czy powtórzy się w innych krajach. Wkrótce zacznie się to wyjaśniać, ponieważ Francja dochodzi do miejsca, w którym we Włoszech nastąpił skokowy wzrost liczby zgonów.

 

Wczorajsza sesja przyniosła dramatyczne przeceny wielu surowców. Spadły nawet notowania złota, które zniżkowały o ponad 3 proc., schodząc tym samym poniżej poziomu 1600 dolarów za uncję. Dzisiaj rano ceny złota delikatnie rosną, niemniej skala zwyżek jest niewielka w porównaniu do wczorajszych przecen. Mimo że złoto ma status tzw. „bezpiecznej przystani” na rynkach finansowych, to obecnie panika na rynkach skłania wielu inwestorów do tego, aby uciekać w gotówkę. Wzrosty notuje amerykański dolar, który dodatkowo spycha w dół notowania kruszcu. W krótkoterminowej perspektywie notowania złota wykazują słabość, a to oznacza, że spadki notowań mogą się pogłębić.

 

Dwucyfrowe spadki na parkietach giełdowych i zyskujący ponownie na wartości dolar negatywnie odbijają się na złotym. Dalsze osłabienie polskiej waluty jest możliwe, jeżeli wpływ wirusa na gospodarkę okaże się istotny. Czy za euro, franka i dolara będziemy wkrótce płacić więcej niż 5 zł?  Działania banków centralnych nie wywierają obecnie wielkiego wrażenia na rynku finansowym. Silną awersję do ryzyka w ostatnich dniach dodatkowo podkręca gwałtownie zyskujący dolar. Indeks amerykańskiej waluty wg Bloomberga wzrósł wczoraj po południu do ok. 1224 pkt, czyli do najwyższego poziomu od listopada 2017 r. Główna para walutowa EUR/USD spadła z kolei z nieco ponad 1,13 (wczoraj przed południem) do 1,11 podczas konferencji prasowej szefowej ECB. Zwiększona awersja do ryzyka i istotny wzrost popytu na dolara wywierały dużą presję na waluty krajów wschodzących, w tym także na złotego. Notowania USD/PLN wzrosły do blisko 3,97, EUR/PLN powyżej 4,39 – pierwszy raz od września 2019 r., a kurs CHF/PLN przekraczał 4,16, osiągając najwyższy poziom od stycznia 2017 r. To może jednak nie być koniec spadków polskiej waluty.  Szczyt pandemii koronawirusa najprawdopodobniej jeszcze przed nami, a twarde dane makroekonomiczne, które zaczną napływać w kolejnych tygodniach i miesiącach, mogą jeszcze zwiększyć presję na polską walutę.  Zważywszy na obecny szok zarówno podażowy (zaburzone łańcuchy dostaw), jak i popytowy (strach przed wirusem) nie można wykluczyć, że w najbliższych miesiącach za dolara, euro i franka będziemy płacić ponad 5 zł.

 

Piątkowe przedpołudnie przyniosło poprawę sytuacji na rynku kryptowalut, po koszmarnej nocy. Choć wydawało się, że nic już gorszego na rynku stać się nie może, niż w czasie czwartkowego krachu, sytuacja w nocy z czwartku na piątek wyglądała naprawdę tragicznie. Jednak odbicie na notowaniach kontraktów terminowych na główne światowe indeksy uratowało rynek przed dramatycznym zawałem. Tak jak trudno znaleźć coraz to nowe mocniejsze określenia na to, co dzieje się na rynkach finansowych starej daty, tak i trudno określić to, co działo się na rynku kryptowalut ostatniej nocy. W języku angielskim jest słowo, które pięknie brzmi w tym kontekście – „madness”, jednak polskie tłumaczenie go w postaci „szaleństwa” nie jest tak dobitne i nie oddaje tak dobrze sytuacji, jak jego angielski odpowiednik. Lepiej tutaj pasuje słowo “koszmar”. W każdym razie zmienność, z jaką mamy do czynienia w ostatnim czasie na rynku kryptowalut, dorównuje chyba tylko tej, z jaką zetknęliśmy się w czasie pamiętnej bessy z końcówki roku 2017 i początku 2018. Kurs bitcoina w nocy leciał na łeb na szyję, by ustanowić lokalne minimum na poziomie ok 3,6 – 3,7 tys. dolarów, w zależności od platformy tradingowej. Oznaczało to, że kurs bitcoina spadł o PONAD 50 proc. w ciągu zaledwie 24 godzin. Sytuację uratował odbicie, jakie niespodziewanie zafundowały inwestorom rynki kasowe i terminowe akcji. Niewątpliwie bowiem w ostatnim okresie, rynki kryptowalut są blisko związane z innymi rynkami finansowymi i sytuacja ogólna na rynkach ma przemożny wpływ także na kryptowaluty.  Kurs bitcoin cash spada o blisko 17 proc., ethereum zniżkuje o ponad 6,6 proc., a ripple traci niespełna 8 proc. Kurs litecoina zniżkuje o 3,7 proc. Do tych notowań nie należy się jednak zbytnio przywiązywać. Rynki są aktualnie tak zmienne, że sytuacja może się zmienić o 180 stopni w ciągu kilku kwadransów.

Opracował: Sławek Sobczak

 

Leave a Reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *