Choć poniedziałkowa sesja na nowojorskich parkietach przyniosła umiarkowane spadki, to indeks S&P500 wciąż ma szanse wypracować najwyższą roczną stopę zwrotu od 1997 roku. Potrzeba do tego tylko hucznego sylwestra. Poniedziałek przyniósł odwrót z historycznych szczytów osiągniętych w piątek. Dow Jones zaliczył spadek o 183 punkty (-0,64 proc.) i zakończył dzień na poziomie 28 462,14 pkt.  S&P500 po utracie 0,58 proc. osiągnął wartość 3 221,29 pkt. Nasdaq Composite tylko dwa dni cieszył się notowaniami powyżej 9000 pkt. i w poniedziałek odnotował spadek o 0,67 proc. Niemniej jednak to wciąż jest fenomenalny rok dla posiadaczy akcji amerykańskich spółek. Wall Street ma więc za sobą znakomity rok, choć zarówno osiągi gospodarki jak i „płaskie” wyniki spółek nie zapowiadały tak dobrych osiągów. Te zawdzięczamy trzem czynnikom. Po pierwsze, niskiej bazie z początku roku. Przypomnijmy, że zeszłoroczny grudzień przyniósł najsilniejsze grudniowe spadki od czasów Wielkiego Kryzysu.

Po drugie, ceny akcji rosły napędzane decyzjami Rezerwy Federalnej, która zamiast zapowiadanych podwyżek stóp procentowych, w 2019 roku zaserwowała nam trzy obniżki i powrót do „ilościowego poluzowania” (QE). To sprawiło, że nawet ekstremalnie drogie akcje znów nie miały żadnej sensownej alternatywny (tzw. TINA). A i 400 mld USD wpompowane w system bankowy w samym tylko czwartym kwartale zapewne nie pozostało bez wpływu na wyceny akcji.

I wreszcie po trzecie, Donald Trump osiągnął „sukces” w negocjacjach handlowych z Chinami, dając inwestorom  nadzieję na zakończenie niszczącej światową gospodarkę wojny ekonomicznej między USA a ChRL. Czy tak się faktycznie stanie, przekonamy się w ciągu następnych kilkunastu miesięcy. Ale na razie rynki dyskontują owoce „pierwszej fazy” tego porozumienia i liczą na znaczącą poprawę zysków spółek w 2020 roku.  Tylko czas pokaże, czy te rachuby okażą się trafne.

 

Rok 2019 nie pozwolił na nudę, choć nie był aż tak niespokojny jak jego poprzednik. Rynki finansowe nieco się uspokoiły. Za to banki centralne dały o sobie dać ze zdwojoną mocą, raz jeszcze próbując zakłócić naturalny cykl koniunkturalny. Oto najważniejsze wydarzenia 2019 roku w świecie pieniądza:

 

Aktywa dolarowe były największym wygranym A.D. 2019. O ile rok wcześniej kapitał płynął głównie do dolara, poszukując bezpieczeństwa na amerykańskim rynku pieniężnym, to w roku 2019 nie wybrzydzał i kupował wszystko „made in USA”. Po załamaniu z grudnia 2018 amerykańskie akcje doznały potężnej aprecjacji : Nasdaq zyskał 33 proc., S&P500 28 proc., a Dow Jones 21 proc. Trzy główne nowojorskie indeksy ustanowiły nowe rekordy wszech czasów. Zyskiwały także obligacje Wuja Sama. Po tym, jak w 2018 rynek Treasuries znalazł się na krawędzi bessy, w 2019 amerykańskie obligacje dały sporo zarobić. Popularny ETF Vanguard Total Bond Market zyskał 8,3 proc. – całkiem niezły wynik jak na „nudne” i bezpieczne papiery skarbowe USA. Zaskoczeniem dla analityków było też umocnienie dolara. Mimo obniżek stóp procentowych w Fedzie indeks dolara wzrósł 1,3 proc., oddając część zysków dopiero w czwartym kwartale.

 

Rok temu wydawało się, że po bezpośrednim spotkaniu Trump-Xi wojna handlowa między Stanami Zjednoczonymi a Chinami zostanie wygaszona. Ale tak się nie stało, choć początkowe deklaracje brzmiały optymistycznie. Oficjalnie mówiono nawet o „znaczącym postępie”. Ile te wszystkie deklaracje były warte, przekonaliśmy się 5 maja, gdy prezydent Trump zaskoczył świat deklaracją kolejnej podwyżki ceł na towary importowane z Chin. I tak już ta handlowa telenowela toczyła się przez resztę roku. Mniej lub bardziej oficjalne komunikaty mówiły „konstruktywnych negocjacjach”, a giełdy rosły lub spadały w rytm tych doniesień. Szum medialny wokół sporu handlowego na linii Waszyngton-Pekin był (przynajmniej pod względem ilości (dez)informacji) dominującym tematem inwestycyjnym A.D. 2019. Aż wreszcie w połowie grudnia obwieszczono, że władze USA i ChRL dogadały w sprawie częściowego porozumienia handlowego. Treść tej „fazy pierwszej” wielkiego „dealu” z Chinami wciąż nie jest publiczne znana. Co więcej, do Wigilii wciąż nie zostało ono podpisane. A nawet gdy (jeśli?) zostanie przyjęte przez obie strony, to wciąż nie kończy ekonomicznego konfliktu miedzy dwoma największymi gospodarkami świata.

W sierpniu 2019 roku doszło do pełnej inwersji krzywej terminowej w Stanach Zjednoczonych. Po raz pierwszy od 2007 roku rentowność 10-letnich obligacji rządu USA spadła poniżej rentowności obligacji 2-letnich. Przez poprzednie 40 lat był to niezawodny wskaźnik wyprzedzający recesję w amerykańskiej gospodarce. Podobna inwersja krzywej terminowej w USA pojawiła się także w kwietniu 2000, grudniu 1988, październiku 1980 i sierpniu 1978. Za każdym razem amerykańska gospodarka wpadała później w recesję. Zaczynała się ona odpowiednio w roku 1980, 1981, 1991, 2001 oraz 2008. Od czasu zerwania przez USA z wymienialnością dolara na złoto (w sierpniu 1971) każdą amerykańską recesję poprzedziła inwersja krzywej terminowej.

Od tego czasu minęły ponad cztery miesiące. Inwersja krzywej terminowej trwała tylko kilka dni. Od października krzywa znów się „wystramia”, a recesji w Ameryce jeszcze nie widać na horyzoncie. Co nie oznacza, że nie nadejdzie. Bo o ile to inwersja krzywej poprzedzała recesję, to sama recesja rozpoczynała się dopiero, gdy różnica w oprocentowaniu obligacji 10-letnich ponad 2-letnie rosła.

We wrześniu 2019 roku na rynku finansowym stało się coś, co się nie wydarzyło od 2008 roku. Nowojorski oddział Rezerwy Federalnej zmuszony był zainterweniować na rynku repo, na którym stopy procentowe wyrwały się spod kontroli banku centralnego i wystrzeliły do niemal 10%. Taki wystrzał ceny dolara sugerował, że niektórym bankom brakuje płynności i desperacko usiłują pożyczyć pieniądze. I nie była to operacja jednorazowa. Do końca listopada nowojorski Fed regularnie „dosypywał” do systemu bankowego po kilkadziesiąt miliardów dolarów w ramach krótkoterminowych aukcji repo. Jest bardzo prawdopodobne, że kryzys repo wymusił na Rezerwie Federalnej zmianę polityki monetarnej. I nie chodzi tu tylko o nagłe obniżki stóp procentowych, ale przede wszystkim o faktyczne wznowienie programu skupu aktywów (QE). Jeśli tak faktycznie było, to znaczy, że banki zmusiły Fed do porzucenia planów normalizacji polityki pieniężnej i powrotu do QE.

Jeszcze rok temu żyliśmy w świecie, w którym dwa najważniejsze banki centralne świata usiłowały normalizować politykę pieniężną. Fed miał na koncie cztery podwyżki stóp procentowych w ciągu roku – pierwsza taka sytuacja od 2005 roku. I obiecywał dwie kolejne na rok 2019. Ponadto przewodniczący Jerome Powell jeszcze na grudniowej konferencji prasowej zapowiadał, że program „ilościowego zacieśnienia” QT pozostaje na „autopilocie”. Oznaczało to, że Fed będzie drenował rynek z dolarowej płynności. Z kolei EBC od stycznia zakończył swój program QE. Ale zeszłoroczne grudniowe załamanie na Wall Street i wigilijne spotkanie Plunge Protection Team skłoniło Powella do wolty o 180 stopni. Do marca Fed wycofał się z planów podnoszenia stóp procentowych. W lipcu zaczął je obniżać – na trzech posiedzeniach z rzędu tnąc po 25 pb. Do września wygasił QT. A w październiku w praktyce wznowił QE, rozpoczynając program skupu bonów skarbowych i zwiększając stan swojego bilansu o 377 mld dolarów. Jeszcze ostrzejszą ścieżką podążył Europejski Bank Centralny. Ta wolta bankierów centralnych potwierdziła obawy, że świat nie jest w stanie wyrwać się z „tymczasowego” i „awaryjnego” reżymu zerowych lub wręcz ujemnych stóp procentowych. Że światowy system finansowy nie jest już w stanie funkcjonować bez kolejnych fal QE. Zatem albo ultraekspansywna polityka monetarna pozostanie z nami na dłużej, albo współczesny ład monetarny czeka globalny reset.

Biały Dom zasygnalizował, że częściowa umowa handlowa z Chinami może być podpisana w najbliższych dniach, informuje The Guardian. Peter Navarro, doradca Białego Domu powiedział w telewizji Fox, że spodziewa się podpisania częściowej umowy handlowej „być może w ciągu tygodnia”. Wyjaśnił, że obecnie powodem oczekiwanie jest tylko tłumaczenie dokumentów. Wcześniej pojawiły się spekulacje, że delegacja władz Chin w najbliższy weekend ruszy do Waszyngtonu w celu podpisania umowy. Chiński dziennik South China Morning Post napisał, bez powołania się na źródła, że ma ona zostać w USA „kilka dni”, do połowy przyszłego tygodnia.

Stany Zjednoczone stały się największym światowym potentatem w produkcji ropy naftowej ze skał łupkowych. Od 2008 roku w Stanach Zjednoczonych postępuje sukcesywny i dynamiczny przyrost produkcji ropy naftowej wydobywanej ze skał łupkowych. Zasoby tego surowca, technicznie możliwe do wydobycia, zostały również odkryte w innych państwach na całym świecie, jednak jak do tej pory jedynie Amerykanom udało się w sposób opłacalny i na szeroką skalę wydobywać ropę z łupków. Poza Stanami Zjednoczonymi tylko Kanada i Argentyna prowadzą komercyjne wydobycie tego surowca, ale jest to eksploatacja zdecydowanie na mniejszą skalę. Głównymi czynnikami wpływającymi na opłacalność wydobycia ropy ze skał łupkowych są koszty produkcji oraz globalna cena ropy naftowej. Poza powyższymi determinantami w przypadku USA bardzo istotny był również wkład jaki wniósł Departament Energii do rozwoju produkcji ropy z łupków. W latach 70. XX wieku urząd ten rozpoczął współpracę z prywatnymi przedsiębiorstwami, chcąc pozyskać nową wiedzę technologiczną i geologiczną, którą następnie zamierzał wykorzystać do poszukiwania i pozyskiwania nowoodkrytych surowców energetycznych. W pierwszej kolejności tego typu wiedza posłużyła do zwiększenia wolumenu produkowanego gazu łupkowego. Następnie zdobyte doświadczenia producenci gazu przenieśli do branży naftowej, w której posłużyły one do bardzo dynamicznego rozwoju wydobycia ropy naftowej z amerykańskich łupków. Czynnikami ułatwiającymi zwiększenie eksploatacji surowców energetycznych w Stanach Zjednoczonych były także bardzo preferencyjne systemy: podatkowy i prawny (w USA do właściciela ziemi należą bowiem surowce mineralne, które się w niej znajdują, a nie jak w przypadku innych krajów do Skarbu Państwa). Ważnym czynnikiem szybkiego rozwoju produkcji ropy z łupków była również niska gęstość zaludnienia występująca na obszarach największych basenów naftowych w USA (dla przykładu w stanie Teksas czy Nowy Meksyk).  Uzyskanie przez USA niezależności energetycznej, obok EIA, potwierdzają również kolejne instytucje badawcze – w tym m.in. norweska firma Rystad Energy.

 

Genetyk George Church z Uniwersytetu Harvarda opracował aplikację randkową, dzięki której użytkownicy mają znaleźć swoją drugą połówkę – przy użyciu DNA. Church twierdzi, że dzięki tej metodzie mamy szansę wyeliminować choroby genetyczne. Redakcja Futurism.com wymienia niektóre cele badań nad DNA uczonych z Uniwersytetu Harvarda: wskrzeszenie mamuta, przechytrzenie procesu starzenia się, pomoc w uzyskaniu nadludzkich mocy. Do tej listy George Church dodał stworzenie aplikacji randkowej, która dopasowuje użytkowników na podstawie prawdopodobieństwa, że nie przekażą chorób genetycznych swojemu potomstwu.  Aplikacja ma brać pod uwagę geny dominujące i recesywne. Niektóre schorzenia genetyczne, takie jak anemia sierpowata, są powodowane przez geny recesywne. Przeciętny człowiek posiada około 20 takich genów, ale zazwyczaj nie ma to znaczenia, ponieważ odziedziczył również „zdrowy” gen dominujący, który przyćmiewa ten recesywny. Z kolei gdy oboje rodzice noszą recesywny gen, to ich potomstwo ma 25 proc. prawdopodobieństwa, że będzie cierpiał na tę chorobę. George Church ma ambicję dzięki swojej aplikacji podpowiadać, kto z kim jest genetycznie kompatybilny – właśnie po to, by uniknąć sytuacji, w której recesywny gen będzie dziedziczony. Jak zaznacza redakcja Futurism, wizja świata, w którym kierujemy się sekwencją genetyczną, by zdecydować, z kim założymy rodzinę, jest raczej odległa. Mimo to „niekompatybilne DNA” brzmi jak doskonała wymówka, by zerwać niesatysfakcjonujący romans.

Kanadyjczyk Tarwinder Shokar złożył pozew sądowy przeciwko kasynu Caesars Windsor Resort and Casino oraz kanadyjskiej komisji ds. hazardu (Ontario Lottery and Gaming Commission) — napisał amerykański „Newsweek”. Oskarża ich przedstawicieli o to, że pozwolili mu przegrać 260 tys. dolarów, wykorzystując jego chorobę. Mężczyzna twierdzi, że jest nałogowym hazardzistą, co oznacza, że nie potrafi zapanować nad potrzebą grania o pieniądze. Teraz postanowił postawić wszystko na jedną kartę w sądzie. Domaga się zwrotu kwoty przegranej i odszkodowania za straty moralne w wysokości 381 tys. dolarów.

 

Leave a Reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *